środa, 24 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Bony, Horacji, Jerzego| CZ: Jiří
Glos Live
/
Nahoru

Karel Waclawiec, ratownik górniczy: Ludzkie życie to nasz priorytet | 05.02.2022

Lubią swój zawód do tego stopnia, że... nie lubią o nim długo opowiadać. Nawet przy piwie, a co dopiero w rozmowach z dziennikarzami. Szczęście sprzyja jednak odważnym. Z Karlem Waclawcem, profesjonalnym ratownikiem górniczym, spotykam się w siedzibie głównego sztabu Stacji Ratownictwa Górniczego w Ostrawie-Radwanicach.

Ten tekst przeczytasz za 7 min. 45 s
Karel Waclawiec w siedzibie głównego sztabu Stacji Ratownictwa Górniczego w Ostrawie-Radwanicach. Fot. JANUSZ BITTMAR

Mój rozmówca jest ostatnim aktywnym zawodowo członkiem zespołu, który w 1995 roku pomógł praskiej policji w głośnym m.in. za sprawą nowego serialu „Devadesátky” śledztwie tzw. orlickich morderstw. Właśnie ostrawscy nurkowie wyłowili z dna zapory beczki z ofiarami morderstw popełnionych przez gang Karla Kopáča.

Gdyby nie serial „Devadesátky”, który można oglądać w każdą niedzielę wieczorem w Czeskiej Telewizji, miałby pan w tych dniach o wiele mniej stresu spowodowanego nadgorliwymi dziennikarzami. Chciałbym od razu na wstępie zweryfikować jedną kwestię: czy faktycznie to pan pierwszy dotarł do beczki z ofiarą, tak jak można przeczytać w napisach końcowych czwartego odcinka serialu?

– Faktycznie, zainteresowanie ze strony mediów jest spore. Zgodziłem się spotkać z panem chociażby z tego powodu, żeby właśnie zweryfikować niektóre nieścisłości zawarte w scenariuszu serialu. Zdaję sobie sprawę z tego, że na potrzeby serialu trzeba było wiele rzeczy uatrakcyjnić dla widza, ale chociażbypodkreślanie moich zasług w znalezieniu pierwszej beczki na dnie zapory to duża przesada. Zawsze pracowaliśmy jako jeden organizm, jeden zgrany zespół. I nie jest ważne, kto pierwszy dotarł do celu. Byliśmy wtedy młodym zespołem, trzydziestolatkami, którzy zgodzili się pomóc praskiej policji w rozwikłaniu tej zagadki. Zresztą nikt w kraju nie dysponował wtedy lepszym sprzętem i umiejętnościami, niż właśnie nasza jednostka ratownicza.

Poproszono was o pomoc z prozaicznych powodów. Tylko ratownicy górniczy byli w stanie zanurzyć się na tak dużą głębokość. A mówimy o 60-70 metrach…

– Tak. Policyjni nurkowie mogli schodzić najwyżej do 40 metrów głębokości. Nam doświadczenie i wyposażenie techniczne pozwalało na więcej , ale oczywiście wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że na tak dużej głębokości, przy praktycznie zerowej widoczności, znalezienie czegokolwiek będzie graniczyło z cudem. To była po prostu loteria. Albo się uda, albo po tygodniu wrócimy do Ostrawy. Ostatniego dnia uśmiechnęło się do nas szczęście, a wydarzenia, które rozegrały się w następnej kolejności, przeszły do historii czeskiej kryminalistyki. Kluczowym elementem naszej strategii było dokładne sprawdzenie nurtu wody w zaporze. Z mostu zrzuciliśmy beczkę, tak jak zrobili to sprawcy orlickich morderstw. Przynajmniej w ten sposób mieliśmy odrobinę rozeznania, w których ewentualnie miejscach mogłyby znajdować się ofiary. Ta zapora rozciąga się na 30 kilometrach kwadratowych, czyli w zasadzie chodziło o szukanie igły w stogu siana. Do dziś uważam, że mieliśmy niesamowite szczęście.

Akcja przebiegła pod kryptonimem „Bifenyl”, a cały wasz zespół ratowniczy uczestniczył oficjalnie w interwencji o charakterze ekologicznym. To trochę jak z filmu szpiegowskiego z Jamesem Bondem. Jak czuliście się w tej dziwnej roli?

– To właśnie jedna z niedokładnych interpretacji, które szerzą ostatnio media i serial. Faktycznie, policja bała się nagłośnienia sprawy, żeby nie spłoszyć sprawców morderstw i nie narazić na niebezpieczeństwo świadków śledztwa, ale na naszym zaparkowanym samochodzie wisiał jak byk napis „Baňský záchranný sbor”, a więc naszej obecności nie można było zakamuflować. Oficjalnie uczestniczyliśmy tam w pokazach treningowych, które zresztą organizowane są regularnie na dużych akwenach wodnych. Co warte podkreślenia, gospodarze z praskiej policji należycie się o nas zatroszczyli. Zakwaterowanie mieliśmy przednie, załatwione przez ministerstwo spraw wewnętrznych, wyżywienie też. Rzecz jasna, myśmy tam nie przyjechali na wczasy. To była bardzo niebezpieczna akcja, w której najmniejszy błąd mógł zaważyć na ludzkim życiu.

Rozumiem, że na dużych głębokościach nie można przebywać długo. Jak wyglądała logistyka całej operacji?

– Zmienialiśmy się regularnie. Na dużych głębokościach można nurkować długo, ale dwukrotnie dłużej trwa potem proces dekompresji. To wygląda tak, że spędzasz błogi czas na nicnierobieniu. A czas grał na naszą niekorzyść. To zresztą zostało dobrze ujęte w czwartym odcinku serialu, w którym pokazano naszą akcję w zasadzie bardzo realistycznie i bez owijania w bawełnę. To były dni niepewności, czekanie na cud.

Dochodziło do spięć na linii praska-ostrawska mentalność? W serialu policjantowi, który przyjeżdża do Ostrawy, jeden z waszych wypuścił powietrze z opony samochodu, bo przybysz zaparkował w niefortunnym miejscu…

– Uśmiałem się do łez, że znów ktoś miał potrzebę przemycić do filmu takie stereotypy. W rzeczywistości współpraca z partnerami z Pragi przebiegała bez problemów. Zgodziliśmy się wziąć udział w tej akcji bez dłuższego namysłu, bo, jak już mówiłem, oprócz nas nikt nie umiał przeprowadzić takiej operacji. Koszty tej akcji też były zawrotne, ale na pewno mniejsze od kosztorysów, jakie przedstawiły zagraniczne agencje. A wracając do pytania, owszem, zdarzały się mniejsze karambole, jak choćby policjant za burtą w dniu swoich urodzin (śmiech).

W głośnej akcji na Zaporze Orlickiej nie uratowaliście żadnego ludzkiego życia, bo jak wiadomo w beczkach były już tylko ciała ofiar strawione kwasem. Tymczasem głównym motto waszej działalności jest ratowanie życia górników i nie tylko ich. Jaką akcję w swojej karierze wspomina pan najczęściej?

– Chodzi raczej o smutne wspomnienia. W 2013 roku chociażby w podziemiach kopalni ČSM zginęło dwóch naszych ratowników, którzy wykonywali rutynową kontrolę pomiaru stężenia powietrza. Nie było mnie już podczas ostatniej dużej akcji, po wybuchu metanu w kopalni ČSM w grudniu 2018 roku. Tam już poszli na ratunek młodsi ode mnie. Oczywiście mocno się denerwowałem, ale już jako obserwator tamtych smutnych wydarzeń (zginęło wówczas 13 górników, a 10 zostało rannych – przyp. JB). Organizm po pięćdziesiątce reaguje już znacznie gorzej na wysokie temperatury. Wyścigu z własnym wiekiem jeszcze nikt nie wygrał, ale staram się utrzymywać w dobrej kondycji. Wiem też, że niedługo dołączę do chłopaków, którzy relaksują już na emeryturze. W tej pracy wciąż trzyma mnie świetny kolektyw, ludzie, na których zawsze mogę liczyć.

A prywatnie? Nie pomyślał pan na przykład o prowadzeniu płatnych lekcji nurkowania w Egipcie czy Grecji?

– Wolę spokój podczas nurkowania. I po tych wszystkich doświadczeniach, pracy w ekstremalnych warunkach, w lodowatej wodzie na przykład, wybieram już wyłącznie ciepłe akweny. Czyli właśnie Egipt, gdzie nurkowanie sprawia dużą frajdę. Na pewno nie Bałtyk (śmiech).

Na koniec chciałbym jeszcze raz zahaczyć o wątek orlicki. Jeżeli mielibyście wtedy przed 30 laty do dyspozycji dzisiejszy sprzęt, to czy akcja poszukiwawcza na Zaporze Orlickiej byłaby tak samo trudna i niebezpieczna?

– Nie. Na pewno nie męczylibyśmy się tam przez tydzień. Dziś mamy rewelacyjny sprzęt właśnie do takich zadań. Najpierw wysłalibyśmy na dno specjalistyczne sondy, a uzyskane wyniki w dużym stopniu pomogłyby nam ustalić dokładne miejsce, gdzie znajduje się obiekt naszych poszukiwań. Wciąż jednak to człowiek decyduje o wszystkim. Jestem dumny z tego, że w tamtej akcji nikt nie doznał obrażeń, bo faktycznie nie była to łatwa operacja.

Janusz Bittmar



Może Cię zainteresować.