– Wydaje się, że pytań jest mimo wszystko coraz mniej. W tej chwili widzimy pewną prawidłowość, jak to wszystko przebiega. Oczywiście pojawiają się wątpliwości, na przykład dlaczego w Europie choruje więcej młodych ludzi niż w Chinach. Być może to nie jest kwestia samego wirusa, ale informacji, które z Azji płynęły do Europy. Być może nie wszystkie dane w pierwszej fali epidemii były ujawniane.
Gwoli ścisłości, wirus wywołuje bardzo dużo łagodnych zachorowań. Około 30 procent ludzi choruje bez objawów, 50-60 procent choruje umiarkowanie pod względem objawów (stan podgorączkowy, kaszel) i zostaje te 15 procent, które chorują ciężko, wymagając szpitala, wsparcia oddechowego. Około 5 procent trafia na oddziały intensywnej terapii, te osoby wymagają wsparcia respiratora. Niestety, co trzecia osoba, która trafia pod respirator, nie przeżywa.
W ostatnich dniach, tygodniach, pewnie wiele razy usłyszał Pan pytanie: kiedy to się skończy? Dziś chyba jednak trudno odpowiedzieć na to pytanie...
– Każdy dzień przybliża nas do tego, żebyśmy mogli być bardziej konkretni w prognozach. Już w tej chwili widzimy, że przebieg w wielu krajach jest bardzo podobny. Po osiągnięciu tysiąca zachorowań zaczyna się wzrost logarytmiczny, my to widzimy na skalach. Możemy założyć, że za dziesięć dni będziemy mieli 10 tysięcy przypadków. Oczywiście możemy mieć do czynienia z odchyleniem rzędu kilku procent, ale na pewno będziemy obserwować stały wzrost zachorowań. Nie wiemy tylko jednej rzeczy: czy za trzy tygodnie chorych będzie 50 czy 100 tysięcy. Wszystko jest tak naprawdę w naszych rękach. Im ludzie bardziej będą się trzymać zakazów i zostaną w domach, tym chorych będzie mniej.
Drugie pole bitwy to są placówki medyczne. Już dziś bardzo dobrze to widać: oddziały szpitalne, domy pomocy społecznej, zakłady opiekuńczo-lecznicze – tam się będzie w tej chwili koncentrować walka z wirusem, bo ci ludzie nie mogą przecież zostać na kwarantannie. Jednocześnie bardzo niepokojącym zjawiskiem są zachorowania wśród personelu medycznego. Mamy w tej chwili coraz więcej pielęgniarek i lekarzy na zwolnieniach, niestety część z nich zachorowała dlatego, że nie ma w tej chwili dostatecznej liczby środków ochronnych. Inni się zarazili, bo pacjent, który do nich przyszedł, nie miał żadnych objawów. Po kilku dniach jego stan się pogorszył, a test dał wynik pozytywny. Wtedy wszyscy muszą iść na kwarantannę, a część zaczyna chorować. To jest duży problem, bo nie możemy każdego pacjenta wchodzącego do szpitala traktować jak potencjalnie zakażonego, bo nie mamy tylu środków ochronnych.
Epidemia prędzej czy później się skończy. Co będzie dalej? Żele w sklepach, szyby ochronne pozostaną? Będziemy przykładali większą wagę do higieny?
– Mam nadzieję, że część nawyków, które spowodowała pandemia, zostanie z nami na zawsze. Na przykład wszędzie będą dostępne środki do dezynfekcji rąk, będziemy mieli do czynienia z częstszym sprzątaniem środków lokomocji, a osoby chore będą chodziły w maseczkach.
Mam wrażenie, że pewne dziedziny życia zmienią się na zawsze. Powiem ze swojego doświadczenia – jestem lekarzem praktykiem, który uczestniczył w wielu szkoleniach, zawsze bezpośrednich. Tymczasem dziś, w dobie życia online, mogę na przykład o 19.00 przeprowadzić przez internet szkolenie dla 300 osób w całej Polsce, ba – na całym świecie. Do tej pory taka forma była niemożliwa, a dziś wydaje się rozsądnym rozwiązaniem, przy okazji oszczędzamy czas i koszty. Są pewne dziedziny życia, w których epidemia pozostawi nieodwracalne ślady i z tego należy się tylko cieszyć. Popatrzmy na to z tej perspektywy – na każdej epidemii ludzkość się czegoś nowego uczy.
Tak na marginesie, wszyscy powinniśmy się też zastanowić, czy świat powinien się uzależniać od jednego źródła zaopatrzenia. Widzieliśmy, co się działo, kiedy wybuchła epidemia w Chinach. Wszystkie dziedziny przemysły odczuły brak komponentów, przerwy w dostawach. Czy powinno być tak, że w tym wyścigu dla zysku, wszystkie fabryki przenoszą się tam, gdzie jest taniej? Nie, to jest chore. Świat właśnie zobaczył skutki tego myślenia. Nie może tak być, że większość produkcji jest w jednym regionie. Przecież może przyjść kolejna tragedia, niekoniecznie nowy wirus.
***
Paweł Jan Grzesiowski, ur. 28 października 1963 roku, polski lekarz pediatra, immunolog, doktor nauk medycznych, nauczyciel akademicki w Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego. W 1989 ukończył studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Warszawie. Specjalista w zakresie pediatrii (I stopień w 1994 i II stopień w 1998). Ekspert w dziedzinie profilaktyki zakażeń, trener w dziedzinie jakości i bezpieczeństwa opieki zdrowotnej. Popularyzator wiedzy medycznej.
Stopień doktora nauk medycznych uzyskał w 1996 w Akademii Medycznej w Warszawie na podstawie rozprawy pt.: „Zapobieganie wirusowemu zapaleniu wątroby u dzieci z przewlekłymi chorobami nerek”. W 2005 ukończył Podyplomowe Studium Prawa Medycznego, Bioetyki i Socjologii Medycyny na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego.
Zawodowo związany z m.in. z Dziecięcym Szpitalem Klinicznym w Warszawie (asystent i adiunkt), Zakładem Profilaktyki Zakażeń i Zakażeń Szpitalnych w Narodowym Instytucie Leków w Warszawie (kierownik), Centrum Medycyny Zapobiegawczej i Rehabilitacji w Warszawie (dyrektor) oraz Fundacją Instytut Profilaktyki Zakażeń (prezes).
(Wikipedia)