Nazwa Wandalistki na pierwszy rzut oka
kojarzy się z wandalizmem i nie pasuje do świata kobiet świadomych swoich
możliwości w obliczu majestatu gór sięgających nieba. Wandalistki to nazwa
fundacji, której celem jest rozpowszechnianie i kontynuowanie misji Wandy
Rutkiewicz, trzeciej kobiety na świecie i pierwszej w Europie oraz pierwszej Polki,
która zdobyła Mount Everest, najwyższy szczyt świata.
– Fundacja powstała przed
trzema laty, a jej ideą jest wspieranie kobiet w górach, zarówno wyczynowych
himalaistek i wspinaczek, które często nie mają takiego dostępu do sponsorów
jak mężczyźni, ale także takich kobiet, jak ja, które nie mają z kim wyjechać w
wysokie góry – mówi Magda.Postać Wandy Rutkiewicz znała, jeszcze zanim dołączyła do Wandalistek. Czytała książki na jej
temat.
Czorten
Wandy Rutkiewicz w bazie północnej. Fot. ARC
– Jednak dopiero gdy weszłam w to środowisko, dowiedziałam się również o
rzeczach, które nie były publikowane. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak ona
miała trudno, bo była kobietą. Mówiono o niej, że jest egoistką, bo nie
założyła rodziny, że chce w tak trudnej dyscyplinie dorównać mężczyznom, a może
nawet ich pokonać. Wydawała książki, bo już wtedy wiedziała, jak ważny jest PR
– przekonuje gródeczanka, dodając, że jesienią miał premierę film dokumentalny
Elizy Kubarskiej „Ostatnia wyprawa”, opowiadający historię Wandy Rutkiewicz.
Mama jedzie w Himalaje
Magda, chociaż założyła rodzinę, też
wyjechała w Himalaje. – Myślę, że gdybym nie miała dzieci, już wcześniej bym się
tam wybrała. W tej sytuacji musiałam trochę poczekać. Maluchów nie zostawiłabym
na tak długi czas. To, że wyjadę w 2024 roku, nie było jednak zaplanowane. Moje
marzenia, które towarzyszyły mi od czasów studiów, ziściły się znienacka,
dzięki fundacji. Byłam akurat na etapie zmieniania pracy i intensywnych przygotowań
do zawodów w triatlonie. To był odpowiedni czas. W domu powiedziałam, że jest
możliwość wyjazdu z grupą kobiet z Polski. I nie było sprzeciwu. Mąż był już
wcześniej w Himalajach i wiedział, że taki trekking, ponieważ nie obejmuje
wspinania po skałach, jest w miarę bezpieczny – dodaje.
5150
metrów n.p.m. liczy najwyższy punkt
trekkingu w masywie Kanczendzongi. Na tej wysokości znajduje się baza północna,
do której uczestniczki wyprawy wspinały się z poziomu 1800 m n.p.m. Stąd
wróciły do bazy w Guhnsie położonej na wysokości 3,5 tys. metrów, by udać się w
przeciwnym kierunku do bazy południowej. To pozwoliło im zobaczyć Kanczendzongę
najpierw od strony północnej, a potem południowej. W sumie w 16 dni pokonały
200 kilometrów drogi i 8,5 tys. metrów przewyższenia.
Prowadził on śladami Wandy Rutkiewicz
pod trzecią najwyższą górę świata Kanczendzongę, gdzie polska himalaistka
zginęła w 1992 roku. Jej ciało nie zostało znalezione. Pozostał tylko czorten
wzniesiony ku jej pamięci. – I to było właśnie fascynujące, że przemierzając tę
samą drogę, którą ona kiedyś szła, będę mogła ją spotkać przynajmniej w ten
symboliczny sposób – zdradza moja rozmówczyni.
Na
szlaku w masywie Kanczendzongi. Fot. ARC
Masyw Kanczendzongi jest najbardziej
wysuniętym na wschód masywem Himalajów i leży na granicy Nepalu z Indiami. –
Sam dojazd zajmuje kilka dni. Przez 23 dni byłam więc poza domem, ale na trasie
„tylko” 16. Ta odległość powoduje, że znajdujemy się w innej strefie klimatycznej
i pierwsza część trekkingu prowadzi lasami tropikalnymi wśród bananowców i
rododendronów w temperaturze sięgającej 25-30 st. C. To również jeden z
najbardziej wymagających trekkingów w Himalajach ze względu na dużą liczbę
podejść i zejść – informuje Magda.
Termin październikowy o tyle ułatwiał
sprawę, że nawet na wysokościach ok. 4 tys. m n.p.m. pogoda była raczej
stabilna. Było co prawda wietrznie, ale bez opadów, a temperatura w dzień
trzymała się na plusie.
Papier toaletowy i… tusz do rzęs
Warunkiem udziału w wyprawie była dobra
kondycja i posiadanie pewnego doświadczenia w wysokich górach. Magda miała w
swoim portfolio, które było dokładnie sprawdzane, wędrówki po górach w
Kirgistanie na wysokości ok. 4,6 tys. m n.p.m. oraz wspinaczkę na najwyższy
szczyt Turcji, Ararat.
– W Himalaje spakowałam to, co poleciła
nam nasza przewodniczka, ale mam też swój sprawdzony sprzęt, który zabrałam z
sobą. Przez cały czasu pobytu w górach miałyśmy zapewnione wyżywienie. Na
plecach niosłam to, co było konieczne na dany dzień – pelerynę, picie, coś do
zjedzenia pomiędzy głównymi posiłkami, podstawowe lekarstwa. Główny bagaż
nieśli szerpowie. Jego masa nie mogła przekroczyć 14 kilogramów. Poza tym w
hotelu mogłyśmy zostawić rzeczy do miasta, więc nie było tak tragicznie –
śmieje się podróżniczka.
Zdradza mi, że na wyprawę w najwyższe
góry świata zabrała nawet przybory do makijażu. Tusz do rzęs wykorzystała
jednak tylko w pierwszym dniu trekkingu. Później już żadna z kobiet nie miała na
to ochoty.
– Chociaż byłyśmy nastawione na pewien
dyskomfort, doskwierały nam brudne włosy i brak dostępu do ciepłej wody. Nawet
jak udało nam się je umyć, o modelowaniu fryzury nie było mowy. Cieszyłyśmy
się, kiedy mogłyśmy zrobić pranie. Jednak takie wygody panowały rzadko. W
pozostałe dni ratowały nas chusteczki nawilżające – opowiada uczestniczka
wyprawy śladami Wandy Rutkiewicz.
Te wszystkie środki higieniczne łącznie
z papierem toaletowym trzeba było nosić w plecaku. Również po zużyciu.
Alternatywnym rozwiązaniem było wykopanie dołka specjalną łopatką i później
zakopanie jego zawartości. Albo zastosowanie bezpapierowej opcji, załatwiając
się w pobliżu potoku, pełniącego doraźnie funkcję bidetu.
W babskim gronie
Magda wyjechała w Himalaje z grupą
dziewięciu kobiet w wieku 30-67 lat, których wcześniej nie znała. Kierowniczką
grupy była doświadczona podróżniczka i fotografka Magda Jończyk. Dwie dziewczyny,
podobnie jak Magda Ćmiel, mieszkają na co dzień poza granicami Polski. Jedna w
Szwecji, druga w Szwajcarii. – To mi się podobało, że byłam w towarzystwie
zupełnie obcych ludzi. Dzięki temu mogłam się odciąć od środowiska, które na co
dzień mnie otacza. Przez 16 dni byłam poza zasięgiem sygnału komórki. Po prostu
żyłam chwilą – mówi. – Chociaż zmęczenie oraz niedogodności związane z radzeniem
sobie organizmu z wysokością dawały nam się we znaki, wszystkie byłyśmy bardzo
pozytywnie nastawione. Spełniałyśmy przecież swoje marzenia. Śmiech towarzyszył
nam na każdym kroku, a żarty trzymały się nas od pierwszego do ostatniego dnia
wyprawy – przekonuje.
Widok
na Kanczendzongę od południowej strony. Fot. ARC
Czy zatem brakowało jej czegokolwiek w
czasie pobytu pod chmurami? Moja była koleżanka redakcyjna mówi, że mięsa.
Posiłki, które podawano uczestniczkom trekkingu, były bowiem oparte na
warzywach, jajkach, ryżu i makaronie. – Były smaczne, choć monotonne. Nie byłam
co prawda głodna, ale brakowało mi siły, którą na co dzień czerpię z mięsa. Zapychałam
się więc słodkimi batonami, na które w normalnych warunkach nawet bym nie
spojrzała – podsumowuje.