piątek, 26 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Marii, Marzeny, Ryszarda| CZ: Oto
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 202 z Dalajlamą i spółką | 29.10.2016

W Pop Arcie nie musimy się tłumaczyć Chinom, dlaczego uwielbiamy muzykę poznańskiej formacji Acid Drinkers, a także za co kochamy Ryszarda Riedla i Dżem. Nie musimy też przepraszać za wizytę Dalajlamy w Pradze ani za inne przypadłości, o których bliżej w rubryce „Co szeptane”.

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 45 s
Fot. ARC

MUZYCZNA RECENZJA

ACID DRINKERS – Peep Show (2016)

W oczekiwaniu przyjścia nowej płyty legendy thrash metalu, amerykańskiej formacji Metallica, warto sięgnąć po najnowsze wydawnictwo polskiej legendy tego gatunku, grupy Acid Drinkers. Album zatytułowany przekornie „Peep Show”, ubrany w typową dla grupy wesołą okładkę, z pewnością trafił już na domowe półki wszystkich zagorzałych fanów Titusa i spółki, ale zapewniam, ta muzyka spodoba się nie tylko ortodoksyjnym wielbicielom thrashowego łomotu.

Bo też w przypadku poznańskiej grupy Acid Drinkers styl wypromowany na początku lat 80. ubiegłego stulecia przez takie zespoły, jak właśnie Metallica czy Slayer, nigdy nie był wyrocznią. W swojej trzydziestoletniej karierze Acid Drinkers łączyli różne style, co w pewnym etapie kariery sprowokowało dziennikarzy do nadania tej grupie przydomka prekursorów polskiego crossovera – czyli pomieszania gatunków, w którym z thrashowego ciasta można było ugnieść prawdziwą babilońską pizzę przeróżnych styli, nawet soulu i gospela. Te czasy jednak już za poznaniakami i aczkolwiek na najnowszym albumie wciąż słychać rozgałęzioną erudycję muzyczną wszystkich członków zespołu, to thrash metal rządzi bez dwóch zdań. Rządzi, ale nie dzieli. Do fanów Acid Drinkers zaliczają się tak entuzjaści wytartych dżinsowych kurtek, jak  też miłośnicy jazzu czy hard rocka. Z legendą hard rocka, brytyjską grupą Deep Purple, Acid Drinkers zaliczyli w przeszłości skądinąd świetną trasę koncertową po Polsce. Nic dziwnego, bo przecież dla obu zespołów znakiem rozpoznawczym muzyki są łatwo wpadające w ucho gitarowe riffy. Echa „Smoke On The Water” słychać we wszystkich kompozycjach na „Peep Show”. Oczywiście traktujcie te słowa z lekkim przymrużeniem oka. W przypadku Acid Drinkers riffy wymiatają bowiem z mocą odkurzacza podłączonego do elektrowni jądrowej. 

Poznianiacy nie zwalniają tempa. Poprzedni album „25 Cents for a Riff” idealnie wpisał się w zapotrzebowania metalowego rynku nowego stulecia. Nie trącił myszką, tak jak chociażby ostatnie propozycje Megadeth czy Slayer (fani wybaczą), a w metalowym świecie płyta zebrała bardzo pochlebne opinie. „Peep Show” to naturalna kontynuacja tamtego szybkiego, ortodoksyjnego albumu Acid Drinkers, z tą różnicą, że jest jeszcze o klasę lepsza od poprzedniczki. W thrash metalu bowiem łatwo wpaść w rutynę, a to przekłada się na powielanie sprawdzonych schematów. Acid Drinkers ustrzegli się błędów dużo mocniejszych reprezentantów gatunku, nagrywając swoją najlepszą płytę co najmniej od dekady. Niektóre utwory dosłownie zmiażdżyły mnie energią nie z tego kosmosu. „50? Don't Slow Down” w stylu thrash metalu lat 80. wyróżnia idealne, zadziorne frazowanie Titusa. „Monkey Mosh” to z kolei hardcorowa jazda bez trzymanki, a „Thy Will Be Done” chyba najkrótszą z możliwych ścieżek wpada do głowy. Dużym walorem Acid Drinkers były od początku świetne, angielskojęzyczne teksty Titusa zaśpiewane w dodatku bardzo poprawnie, z amerykańskim akcentem godnym Ernesta Hemingwaya. Na przestrzeni trzydziestu lat nic się w tej materii nie zmieniło. A raczej jeszcze poprawiło. Titus przesłuchał w „audiobooku” kilkadziesiąt nowych angielskich kryminałów w oryginale, co przekłada się na najlepszy angielski w wykonaniu polskiego wokalisty rockowego. Proszę tylko posłuchać znakomitego „Become a Bitch”, w którym Titus genialnie dostroił się do sekcji rytmicznej. Riffy przypominają może nieco stary Iron Maiden, ale to wcale nie zarzut.

Poranek można zaczynać od kubka gorącej kawy albo dobrej muzyki. Nanowsza płyta Acid Drinkers na starcie nowego dnia z powodzeniem zastąpi mocne włoskie espresso.

NIEZAPOMINAJKI

DŻEM – Detox (1991)

W drugiej odsłonie rubryki poświęconej niezapomnianym albumom znalazło się zaszczytne miejsce dla jednej z najwybitniejszych płyt w historii polskiego rocka. Śląska grupa Dżem w legendarnym składzie – z Ryszardem Riedlem za mikrofonem, Jerzym Piotrowskim (perkusja), Pawłem Bergerem (klawisze), Adamem Otrębą, Jerzym Styczyńskim (gitary), Beną Otrębą (gitara basowa) nagrała arcydzieło. Tu wszystkie nuty przemyślane są niczym poemat poetycki, Rysiek Riedel stworzył zaś piękne teksty do równie pięknych utworów, które nic nie tracą na aktualności nawet po 25 latach.

„List do M” – chyba najbardziej wzruszający utwór na tym albumie. Nikt wcześniej i nikt później nie napisał już tak przejmujących słów o samotności. „Jak malowany ptak” – kolejny świetny kawałek, tym razem szybki, hard rockowy, z dramatycznym tekstem Dariusza Duszy o odrzuconych przez społeczeństwo chorych na AIDS i świetną, „claptonowską” gitarą Jerzego Styczyńskiego. Mamy transowy „Detox”, w którym Riedel spowiada się ze swojego nałogu. Niestety zawsze, kiedy wracam do tego utworu, słyszę Riedela zagubionego, tylko z pozoru próbującego uciec z pułapki narkotyków. Bo smutnym faktem jest, że zabrakło mu sił, woli walczyć. Dżem po jego śmierci już nigdy nie zbliżył się geniuszem do albumu „Detox”. Tak jak Freddie Mercury był kluczową postacią Queen, tak w przypadku Ryszarda Riedla muzyka Dżemu przed i po jego śmieci to dwa światy.

Lubię też często wracać do najbardziej optymistycznego tematu na tym albumie, „Snu o Viktorii”. W zestawieniu smutnych kompozycji ta ballada działa na zmysły z mocą lipcowego słońca. I znów największa w tym zasługa Ryszarda Riedla, obok Krzysztofa Cugowskiego chyba największego wokalisty w historii polskiego rocka.

CO SZEPTANE

DALAJLAMA WYBACZA NAWET BONO. Wizyta Dalajlamy w Pradze zmusiła niektórych czeskich lewicowych polityków do działania. Wprawdzie werbalnego, ale niesmak po włażeniu w tyłek Chinom nie przeminie tak szybko. Najwyższy przywódca tybetański, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Jego Świątobliwość Dalajlama XIV potrafi jednak wybaczać politykom nawet największe gafy. A w przypadku swoich muzycznych ulubieńców, grupy U2, nawet fałszywe nuty wokalisty Bono.

GORZKI POSMAK CHIANTI. Sting, który niebawem szykuje nową płytę studyjną, wpadł w niezłe tarapaty. Został bowiem oskarżony o zatrudnianie na swojej winnicy w Toskanii nielegalnych uchodźców, pracujących w dodatku w nieludzkich warunkach. Sam muzyk zaprzecza takim pogłoskom i twierdzi, że to przemyślana akcja konkurencji. Z ciekawością przeczytałem więc notatkę prasową z 2014 roku, zachęcającą do odwiedzin posiadłości Stinga w jednym z najpiękniejszych rejonów Toskanii, w krainie Chianti koło Florencji. „Sting zaoferował miłośnikom kontaktu z naturą, a także swym fanom, możliwość spędzenia całego dnia w jego gospodarstwie rolnym „Palagio” na terenie XVI-wiecznej posiadłości w krainie Chianti koło Florencji, gdzie gwiazdor rocka spędza dużą część roku. Pod okiem ekspertów można nauczyć się tam zbierania winogron i oliwek, wysłuchać wykładu o ich uprawach i odmianach oraz przeznaczeniu, a także o dalszych procesach, jakim są poddawane”. Nic, tylko pakować walizki.

TOM HANKS W TUNELU BLANKA? Powieść „Inferno” Dana Browna posłużyła hollywoodzkim twórcom filmowym do nakręcenia kolejnych przygód z Tomem Hanksem w roli amerykańskiego Pana Samochodzika. „Inferno” zabierające widza do uroczej Florencji, leci obecnie również w naszych kinach, rekordów oglądalności porównywalnych z „Kodem Da Vinci” chyba jednak nie pobije. Dan Brown nie wyklucza natomiast, że akcję następnej bajki dla dorosłych usytuuje w Pradze, bądź też w Krakowie. W Pradze profesor Robert Langdon zabierze się pewnie za sprawę mistycznego tunelu Blanka, w Krakowie z kolei poszuka Smoka Wawelskiego ukrywającego w swoim ogonie dramatyczne przesłanie dla Polski i reszty świata.

MIŁOŚĆ W CZASACH RZEZI. 7 października miał premierę nowy film Wojciecha Smarzowskiego – „Wołyń”. I od razu wywołał burzę skrajnych reakcji. Niektórzy zarzucają reżyserowi celową prowokację, która może zaszkodzić wzajemnym stosunkom polsko-ukraińskim. Inni z kolei widzą w tym filmie sporą dozę odwagi obywatelskiej, bo o rzezi nacjonalistów z Ukrainy na polskiej ludności cywilnej nikt wcześniej nie odważył się nakręcić filmu. A jak określa swój najnowszy obraz Wojciech Smarzowski? – To kolejny film o miłości w czasach nieludzkich. Nie można zrobić filmu, który zadowoli wszystkich. Mam swoją opcję, swoją prawdę i jej się trzymam. Jestem Polakiem i robię film z polskiej perspektywy – stwierdził reżyser.

POWRÓT PHILA COLLINSA. Na temat Phila Collinsa, byłego wokalisty i perkusisty Genesis, krążyły w ostatnich latach różne pogłoski. Muzyk miał podobno stracić słuch, kompletnie zwariować, niektórzy twierdzili nawet, że podobnie jak w przypadku Chruszczowa, Phil Collins już dawno nie żyje, a otoczenie utrzymuje fanów w błogiej nieświadomości. Na całe szczęście Phil Collins sam zmartwychwstał i na deser ogłosił krótką trasę koncertową po Europie zatytułowaną dowcipnie „Jeszcze nie umarłem”. Piosenkarz wystąpi m.in. na pięciu koncertach w Wielkiej Brytanii, zahaczy też o stadiony w Niemczech, niestety według najnowszych wieści zabraknie go tak w Polsce, jak też w Czechach. Szkoda, bo zanim Phil definitywnie zamknie się w swojej posiadłości, chciałbym jeszcze raz usłyszeć na żywo „Another Day In Paradise” w wersji oryginalnej, a nie w koszmarnym remiksie Remady& Manu-L. 

 



Może Cię zainteresować.