niedziela, 11 maja 2025
Imieniny: PL: Igi, Mamerta, Miry| CZ: Svatava
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 173 | 26.07.2015

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 15 s
Koncert brytyjskiej grupy Kasabian. Fot. IVO DUDEK

W najnowszym Pop Arcie obiecany spacer po tegorocznym festiwalu Colours of Ostrava, który od czwartku 16 lipca do niedzieli 19 lipca zagościł w Dolnych Witkowicach, a także w sercach miłośników muz przeróżnej maści.

 

O rekordach pobitych w tym roku w Dolnych Witkowicach pisaliśmy już w poprzednich numerach gazety. Teraz pora na wrażenia artystyczne. Gdybym miał podsumować 14. edycję Coloursów w jednym zdaniu, posłużyłbym się może cytatem z teczki Paulo Coelho: „O tańcu nie da się pisać, taniec trzeba tańczyć”.

Niełatwe zadanie dla Björk

W historii Coloursów różne były losy koncertów inauguracyjnych. Od przystępnych i w zasadzie dla wszystkich – tak jak w przypadku symfonicznego Michaela Nymana, po te z kategorii trudniejszych – do których z pewnością można zaliczyć występ tegorocznej głównej gwiazdy, islandzkiej wokalistki Björk. Wybitna artystka miała zagrać na Coloursach już trzy lata temu, wtedy jednak zrezygnowała w ostatniej chwili z przyczyn zdrowotnych, co jednak nie przeszkodziło jej wystąpić tego samego lata na festiwalu Open´Er w Gdyni. W Polsce zaprezentowała wówczas świetną płytę „Biophilia”, znacznie ciekawszą od albumu „Vulnicura”, z którym przyjechała na tegoroczne Coloursy. I właśnie w tym największy szkopuł ostrawskiego koncertu Björk – ostatnie dokonania islandzkiej divy są strawne tylko dla wąskiego grona odbiorców. Fakt, że w czwartek o godz. 20.00 pod główną sceną Coloursów spotkało się ponad 30 tysięcy słuchaczy, zpewnością zadowolił organizatorów, muzyki nie można jednak przekładać wyłącznie na liczby. Björk przecierpieli również fani Michala Hrůzy, bo po prostu tak wypadało. Początek koncertu był moim zdaniem mocno przebasowany, aż uszy puchły. Z upływem czasu walory akustyczne dostosowały się do tradycyjnego, wysokiego poziomu ostrawskiego festiwalu, który pod względem sprzętu i nagłośnienia należy do ścisłej światowej czołówki. Björk z nałożoną na twarzy maską do złudzenia przypominającą lampę sufitową z IKEI dała mistrzowski pokaz islandzkiej pompatycznej kakofonii symfonicznej, a towarzysząca jej załoga też nie pozostawała w tyle. Osobiście wolę starsze wcielenia Björk, w których forma jeszcze nie przerastała treści. Bombastyczne efekty pirotechniczne w finale postawiły symboliczną kropkę nad technicznie doskonałym, ale dla mnie zbyt chłodnym, robotycznym występem. Szczęście w nieszczęściu miał grający po Björk czeski neofolkowy zespół Zrní. Chłopcy obawiali się, że po muzycznej burzy Björk strefa pod główną sceną wykruszy się totalnie i że większość widzów da wypocząć swoim bębenkom usznym w którymś z licznych stoisk gastronomicznych. Tymczasem było pięknie, bo nie tylko znów dopisała publiczność, ale również koncert Zrní z towarzyszeniem Ostrawskiej Filharmonii należał do najlepszych akcentów tegorocznych Coloursów.

Taneczna inwazja

Dramaturgia tegorocznej edycji w dużej mierze celowała w nowoczesne, taneczne rytmy. Takiej inwazji beatów i sampli jeszcze na Coloursach nie było. Na festiwalu, który w swoim założeniu chce dyktować trendy, oczywiście nie mogło zabraknąć muzyki tanecznej – w lepszym, ale i gorszym wydaniu. Świetny koncert dał francuski DJ Danger, który w sobotnią noc zawojował Arcellor Mittal Stage. Jego electro-house podniosło nieziemsko w sobotę temperaturę powietrza, z dobrym antyperspirantem można było jednak przeżyć koncert Dangera bez mokrych plam pod pachą. Gwiazdą tanecznej półki Coloursów miał być brytyjski zespół Rudimental. Miał być, ale nie był. Z mieszanki soulu, hip-hopu i R&B zrobiła się popowa pasta do zębów. Rudimental jako podkład muzyczny do gry komputerowej „FIFA 2015” zdaje egzamin, ale na żywo wyszła lipa. Formacja Clean Bandit, której dane było zagrać po Rudimental na głównej scenie, przynajmniej nie próbowała stwarzać pozorów gwiazdy. Skromna, młoda ekipa zaserwowała łatwy, strawny pop okraszony symfonicznym pazurem, który idealnie wkomponował się w zapach wędzonych żeberek i langoszy hipnotyzujących z siłą tajfunu. Z bardziej ambitnej tanecznej półki spróbowałem koncertu Damiana Lazarusa, zwariowanego Brytyjczyka, który w młodości nasłuchał się Franka Zappy. Obok francuskich beatów Dangera właśnie Damian Lazarus & The Ancient Moons należał do szczytów artystycznych tanecznego wcielenia tegorocznych Coloursów. I dołączę jeszcze jeden atut tanecznej inwazji 14. edycji – zatrzęsienie pięknych kobiet. To tak, jak gdyby cała Ibiza przeprowadziła się na cztery dni do Ostrawy. W gorącą plażę zamieniła zaś Dolne Witkowice polska gwiazda stylu dance-hall, Marika.

Kasabian wznieśli się na szczyt

Do mojej prywatnej listy niezapomnianych koncertów w historii Colours of Ostrava (Porcupine Tree, Ibrahim Maalouf, Sigur Ros, Robert Plant, The National) dołączył w tym roku szósty kandydat – brytyjska formacja Kasabian. Nie spodziewałem się, że może być tak pięknie, a było nieziemsko pięknie. Wreszcie (a był już piątek...) powiało prawdziwym rockiem. Kasabian zazwyczaj na żywo brzmią jeszcze ciut ostrzej, niż na swoich płytach studyjnych. W Ostrawie zabrzmiały utwory z najnowszego, wydanego w ubiegłym roku albumu „48:13”, a także kawałki z równie udanego poprzedniego wydawnictwa „Velociraptor!” oraz największe przeboje z początkowego okresu twórczości. Z Kasabian po raz pierwszy spotkałem się kilkanaście lat temu w Radiowej „Trójce” w audycji „Trójkowy Ekspress” Pawła Kostrzewy. Z otchłani brit popu na całe szczęście uciekli w rejony prog rockowe, nie powielając błędów swoich rówieśników z Oasis czy Primal Scream, czyli przywiązania do flaszki. Lider grupy, Tom Meighan, od pierwszych akordów koncertu zamienił się w wojownika, który w długim płaszczu postanowił wygrać wojnę z żarem lejącym się z nieba. Czapki z głów, jeżeli chodzi o styl, w jakim muzycy Kasabian potraktowali swój ostrawski występ. Poszli na całego, w finale uściskali się ze słuchaczami i gdyby nie czujni ochroniarze, pewnie doszłoby nawet do rozegrania piłkarskiego meczu Ostrawa – Kasabian. Tak podekscytowani byli bowiem w piątkowy wieczór Tom Meighan i spółka. Dla mnie był to bez dwóch zdań najlepszy koncert tegorocznej edycji. Jose Gonzales dwoił się i troił, ale jego monotonny folk nie był w stanie przebić rockowej energii Kasabian, którym udało się w Ostrawie to, czego nie była w stanie osiągnąć Björk – połączyli 35-tysięczną publiczność w jedną wielką rodzinę. Dwoił się i troił również Mika, który dał koncert „na dobranoc”, jako niedzielna gwiazda na zakończenie. Z pewnością fani łatwo wpadających w ucho refrenów z zadowoleniem skwitowali ofertę Miki, który rzeczywiście dał z siebie wszystko. Mnie jego muzyka zmęczyła już po pierwszym utworze, może właśnie z tego powodu, że aż za bardzo chciał zapodobać się wszystkim. Podobne odczucia miałem zresztą podczas występu objawienia ostatnich sezonów, piosenkarki St. Vincent. Dużo mniej gimnastyki pokazali artyści na alternatywnej scenie Agrofert Fresh Stage, a także w sali koncertowej Gong. Tam wystarczyły muzyczne umiejętności. Świetny był chociażby norweski trębacz jazzowy Nils Petter Molvær, który w projekcie z jamajskimi muzykami zauroczył publiczność chłodzącą się w cieniu Bolt Tower w samym sercu Dolnych Witkowic. Fuzja jazzu z reggae wyzwoliła nawet nową energię z oklepanego „Another Brick In The Wall” grupy Pink Floyd. Światowej klasy jazz zagościł też w Gongu, między innymi za sprawą izraelskiego kontrabasisty Avishai´a Cohena, który na Coloursach zagrał w poszerzonym składzie, prezentując swój najnowszy projekt „New York Division”.

Jest coraz lepiej

Spotkałem się w tym roku z narzekaniem, że ponad 43 tysięcy widzów to już za dużo, by zachować przez cztery dni zdrowie psychiczne. Bzdura! Organizatorzy z roku na rok podnoszą poprzeczkę, starając się zapewnić uczestnikom festiwalu (w tym również osobom niepełnosprawnym) jak najlepsze warunki. Do dyspozycji był Świat Techniki, czyli gmach z działającą klimatyzacją, kawiarnią i pięknymi hostessami. Znów nie tylko muzyką żyli uczestnicy, można było bowiem wybierać z przeróżnej gamy kolorów. Świetna była scena poetycka, teatralna czy panele dyskusyjne prowadzone przez dziennikarzy Czeskiej Telewizji. Zreorganizowano w tym roku plac ze stoiskami gastronomicznymi i festiwalowymi gadżetami. Łatwiej można się było w tym wszystkim zorientować. Poszerzono strefę sanitarną, prysznice, powstały nowe ścieżki ułatwiające poruszanie się na terenie festiwalu. Na palcach jednej ręki można było policzyć pijanych, odurzonych narkotykami albo awanturujących się osobników. Coloursy wciąż zachowują klimat rodzinnego, spokojnego festiwalu. Pomimo tłumów i rekordów, które pobito na nich w tym roku.



Może Cię zainteresować.