piątek, 3 maja 2024
Imieniny: PL: Jaropełka, Marii, Niny| CZ: Alexej
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Recenzja festiwalu Colours of Ostrava | 23.07.2022

W tym wydaniu Pop Artu tylko jeden temat, ale za to taki, który roztańczył Ostrawę na cztery dni. „Głos” był na miejscu, żeby też świetnie się bawić.

Ten tekst przeczytasz za 8 min.
Wokalista The Killers, Brendan Flowers, podczas koncertu w Ostrawie. Fot. ARC Colours of Ostrava

RECENZJE

COLOURS OF OSTRAVA (13-16. 7., Dolne Witkowice)

W przyszłym roku szykuje się jubileusz. Tak, festiwal Colours of Ostrava, którego 19. edycja zakończyła się w ubiegłą sobotę przy dźwiękach house-music holenderskiego DJ-a Martina Garrixa i laserowej pokazówki rodem z Gwiezdnych Wojen, w roku 2023 będzie obchodził okrągły jubileusz. Chciałbym więc na wstępie recenzji tegorocznej, czterodniowej fety (nie tylko) muzycznej życzyć organizatorom jak zawsze szczęśliwej ręki w doborze artystów. I myślę, że wielu stałych bywalców Coloursów skwitowałoby z zadowoleniem więcej odwagi w dziale dramaturgicznym.

Jak już pisałem na stronie internetowej „Głosu”, nie zawiodły gwiazdy. W środę publiczność rozgrzał amerykański duet Twenty One Pilots, który na potrzeby trasy koncertowej został poszerzony o kolejne kilka osób. Muzyka pop przeplatana teatrem dwóch widzów, zabawą z publicznością, była świetną przymiarką do czwartkowego programu nastawionego późnym wieczorem na ostrzejsze, rockowe rytmy. I kapryśną pogodę. Wybór Twenty One Pilots na pierwszego headlinera w tegorocznym programie był trafionym pomysłem. O to właśnie chodzi na letnich festiwalach, żeby dobrze się bawić, a przy okazji dać się mile zaskoczyć muzyką, która na żywo brzmi znacznie ciekawiej, niż w samochodzie. Dla mnie idealnym koncertem z tego gatunku byłby raczej występ Gorillaz, ale wesoły duet z miasta Columbus zaskarbił sobie serca ostrawskiej publiczności w tak błyskawicznym tempie, że czapki same spadały z głów. Nie wszystkim gwiazdom tegorocznych Coloursów ta sztuka się udała.  

Szkocka formacja Franz Ferdinand zdążyła w czwartek jeszcze przed największym, zmasowanym natarciem deszczowej fali, mniej szczęścia miała natomiast amerykańska grupa The Killers. Laureaci niezliczonych nominacji muzycznych, m.in. Brit Awards i Grammy, którzy sprzedali już ponad 30 milionów płyt, swoje hity serwowali fanom w strugach deszczu. Ludzie mogli albo schować się w namiotach albo moknąć w pelerynach pod główną sceną. Nie sprawdziły się na szczęście najbardziej pesymistyczne prognozy synoptyków dotyczące burzowej nawałnicy nad Ostrawą. Burza zagościła w Dolnych Witkowicach wyłącznie na scenie, gdzie Brendan Flowers i spółka pokazali rockowe mistrzostwo zawarte w prostych chwytach – łatwo wpadającego w ucho refrenu i nośnej ściany gitarowo-klawiszowej. Na koncercie The Killers zabrzmiały głównie utwory z pierwszych czterech albumów formacji. Jeśli ktoś liczył na cały set z ostatniej, świetnej płyty „Pressure Machine” (2021), mógł poczuć się zawiedziony. Flowers w połowie koncertu, w duecie z Phoebe Bridgers,, sięgnął jedynie po balladę „Runaway Horses”. Większość czasu muzycy spędzili więc na podróżach po starszych płytach. Rewelacyjnie, zaśpiewana wspólnie z przemokniętą publicznością, wypadła piosenka „Human”, najbardziej rozpoznawalny hit w dyskografii The Killers.

W odróżnieniu od środowego koncertu Twenty One Pilots, gdzie efekty świetlne były istotnym składnikiem całej mieszanki wybuchowej, w przypadku The Killers było wręcz odwrotnie. Amerykanie zagrali bez wielkich fajerwerków, skupiając się na muzyce. Przez cały koncert Flowers utrzymywał świetny kontakt z publicznością. Wraz z finałem półtoragodzinnego występu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rzęsisty deszcz ustał. Tak dużego pecha miała w tym roku tylko grupa The Killers, traf chciał, że dla wielu widzów ten koncert był najbardziej wyczekiwanym w całym programie.

Organizatorzy mogą dwoić się i troić, żeby zaspokoić wszystkie zachcianki festiwalowych widzów, ale jeśli artysta przyjeżdża w słabszej formie spowodowanej chorobą, to nic nie wskóra nawet guru Wim Hof. „Człowiek z lodu”, jak określany jest holenderski poszukiwacz przygód i miłośnik kąpieli w lodowatej wodzie, był nie tylko jednym z wielu gości zaproszonych do udziału w panelu dyskusyjnym Meltingpot, ale wystąpił też niespodziewanie jako… przedskoczek borykającej się z niedyspozycją głosową amerykańskiej wokalistki LP w piątkowy wieczór. Koncert LP rozpoczął się z opóźnieniem, ale Wim Hof nie uratował sytuacji, wręcz przeciwnie. Jego ględzenia na temat życia zgodnie z naturą, włącznie z apelem, żeby nie ufać klasycznej medycynie, nie sposób było potraktować z przymrużeniem oka. To była typowa, niebezpieczna agitacja rodem z sekciarskich biuletynów. Wrażenia nie poprawiła niestety LP, która swój występ skróciła prawie o pół godziny, wyraźnie męcząc się na scenie.

Piątek w głównym programie był skądinąd dziwnie metafizyczny od początku aż do samego finału. Nudny, statyczny recital norweskiego duetu Kings of Convenience, który w 18 stopniach Celsjusza schował się przed promieniami słońca pod dużymi parasolami, był ezoterycznym wprowadzeniem do nocnej skandynawskiej mistyki czerpiącej z mitologii Wikingów w wykonaniu formacji Wardruna. Ja szybko podziękowałem i uciekłem, zahaczając jeszcze o koncerty na mniejszych, często… misternie schowanych scenach w głębi industrialnej strefy Dolne Witkowice. Mapa przydała się na pewno i to niejednokrotnie, aczkolwiek mieszkając na stałe w Ostrawie do Dolnych Witkowic wpadam bardzo często.  

Na mniejszych, niszowych scenach działo się tradycyjnie wiele ciekawego. Porównując jednak tegoroczne Coloursy do wcześniejszych edycji miałem wrażenie, że tym razem tej ciekawej różnorodności jest nieco mniej. Na pewno mniej, a w zasadzie prawie w ogóle nie było jazzu, sporo było natomiast festiwalowych zapychaczy, dla których możliwość zagrania koncertu na Coloursach była niczym podróż z Elonem Muskiem w kosmos. Zabrakło chociażby cieszącego się dużą estymą w świecie polskiego jazzu (aż prosi się, żeby nadrobić te zaległości), a znad Wisły zaproszono ponownie taneczno-folkową Kapelę ze Wsi Warszawa oraz premierowo reprezentanta polskiego nurtu reggae, Mesajah.

Najlepsze festiwalowe wibracje z gatunku poza-mainstreamowego można było złapać w sali koncertowej Gong. Tam również przeżyłem swój najlepszy koncert na tegorocznych Coloursach – godzinną ucztę muzyczną z brytyjską kultową grupą indie-rockową Tindersticks. Zawsze chciałem zobaczyć ich na żywo, ale udało się dopiero teraz. W czasach, w których na muzycznej emeryturze znajdują się R.E.M., a David Bowie śpiewa z Leonardem Cohenem w anielskim chórze w niebie, muzyka Tindersticks to prawdziwy balsam dla duszy. Stuart Staples, który swoją manierą wokalną przypomina nieco Davida Bowiego, był w Gongu w świetnej formie. Zabrzmiały utwory z najważniejszych albumów grupy, na bis uroczy „For the Beauty” z albumu „No Treasure but Hope” (2019).  Szkoda tylko, że marginalnie muzycy potraktowali znakomitą ostatnią płytę „Distractions” (2021). To tylko moja mała dygresja do pięknego koncertu zakończonego punktualnie kwadrans po północy, już w niedzielę.

W tym czasie na głównej scenie festiwalowej przygotowywał się do swojego apokaliptycznego występu DJ Martin Garrix. Podobno dla wielu osób Garrix był głównym bohaterem Coloursów, przynajmniej takie wrażenie można było odnieść z dyskusji w mediach społecznościowych. Dla mnie głównymi bohaterami tej edycji byli… wolontariusze sprzątający do upadłego porozrzucane wszędzie plastikowe kubki po piwie. Myślę, że po dużej fali krytyki w przyszłym roku organizatorzy wrócą ponownie do sprawdzonych wcześniej kubków wielokrotnego użytku. Chciałbym też wierzyć, że wróci więcej rockowej energii, a taneczne nuty organizatorzy pozostawią na wyłączność festiwalowi Beats for Love, który w Dolnych Witkowicach poprzedza festiwalowe lato nad Ostrawicą.

Janusz Bittmar



Może Cię zainteresować.