czwartek, 25 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Jarosława, Marka, Wiki| CZ: Marek
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Uwaga, nadciąga kometa | 23.01.2022

Co robić, kiedy do Ziemi zbliża się „planetobójcza” kometa, a do zderzenia pozostaje niespełna pół roku? Zaufać naukowcom? Czy może portalom społecznościowym? 

Ten tekst przeczytasz za 4 min. 45 s
Zagrożenie z kosmosu? Ile to ma lajków? Fot. mat. prasowe

RECENZJA

NIE PATRZ W GÓRĘ

Nowy rok rozpoczął się z filmowym przytupem i wcale nie trzeba w tym celu zajadać się popcornem w kinie, żeby dobrze się bawić. Największe gwiazdy amerykańskiego kina spotkamy bowiem w serwisie Netflix i to w jednym wspólnym projekcie o nazwie „Nie patrz w górę”. To film, który pokazuje, że jednak warto ufać naukowcom. Tym bardziej wówczas, gdy do Ziemi zbliża się kometa, z którą zderzenie będzie oznaczało koniec życia na planecie w obecnej jego postaci.

Co robić w takiej sytuacji? Prezydent USA Janie Orlean (Meryl Streep) właśnie szykuje się do kampanii przedwyborczej. Poprzednie wybory wygrała dzięki wizerunkowi „niezależnej kobiety”, czytaj z papierosem w ręku, za doradców ma kompletnych idiotów, a sama też nie grzeszy wysokim ilorazem inteligencji. Westchnienie „skąd my to znamy” przewija się przez cały film reżysera Adama McKaya, twórcy „Policji zastępczej” (2010) „The Big Short” (2015) i „Vice” (2018). „Nie patrz w górę” to jego najbardziej przemyślany obraz, momentami nieco przekombinowany, ale od początku do końca trzymający w nerwowym napięciu, pomimo faktu, że przecież chodzi o komedię. Powinniśmy się dobrze bawić, parskać śmiechem, a tymczasem wiele zabawnych scen wywołuje w nas raczej odwrotny odruch i wspomnianą już refleksję „skąd my to znamy”.

Zabójcza dla naszej planety kometa to aluzja do trwającej od trzech lat pandemii koronawirusa, w trakcie której jesteśmy świadkami nie tylko walki z samym mutującym wirusem, ale także z upadkiem hierarchii wartości. Dobro społeczeństwa przegrywa z indywidualnymi zachciankami również na planie filmowym, nawet główny bohater – doktor Randall Mindy (Leonardo di Caprio) w pewnym momencie stoczy się w rejony zarezerwowane dla celebrytów, a przecież do uratowania planety pozostały raptem dwa miesiące. Wspólnie z doktorantką Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence) próbują z żałosnym skutkiem przekonać na początek polityków, a potem media o powadze sytuacji. „Wasz news o ogromnej komecie mającej uderzyć za pół roku w Ziemię zebrał za mało klików. Ściągamy ten temat. Nikogo on nie grzeje” – dowiadują się od naczelnego jednej z waszyngtońskich gazet, która już dawno porzuciła ideę szerzenia oświaty, nastawiając się na sensację ze świata show-biznesu.

W świecie relatywizowania faktów główni bohaterowie otrzymali zbyt duży balast do udźwignięcia. Tatusiowaty Leonardo di Caprio w roli znerwicowanego naukowca w chwili zwątpienia szuka otuchy w ramionach prezenterki telewizji śniadaniowej (rewelacyjna kreacja Cate Blanchett), jego młoda doktorantka zakochuje się w nastoletnim anarchiście, a wszystko zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Adam McKay wprowadził do swojej moralizującej satyry społecznej wiele symboli współczesnego technokratycznego świata. Za przykładem wizjonerów XXI wieku w rodzaju Elona Muska czy Marka Zuckerberga w filmie plecie piąte przez dziesiąte Peter Isherwell, właściciel technologicznego giganta (w tej roli genialny Mark Rylance). Właśnie jemu prezydentka USA zleca wątpliwą misję ratunkową z drugim dnem w postaci eksploatacji z komety cennych surowców. Farsa, która szybko, w miarę zbliżania się komety do Ziemi, przerasta w śmiech przez łzy, pokazuje, jak wiele można stracić w jednej sekundzie, kiedy za stery wpuścimy idiotów.

W filmie McKaya nie znajdziemy superbohatera z hollywoodzkich produkcji, który „za pięć dwunasta” z palcem w nosie zgasiłby czerwone światło, otrzymując w zamian salwę oklasków z całego świata i feerię fajerwerków. Nasi dzielni naukowcy od początku uderzają bowiem głową w mur cynizmu połączonego z niewiedzą, nie znajdując pomocy nawet w pigułkach antydepresyjnych, od których uzależnia się zwłaszcza znerwicowany doktor Mindy. Najnowsza filmowa kreacja Leonardo di Caprio różni się znacznie od jego wcześniejszych ról. – Zrozumiałem, jak muszą się czuć naukowcy, klimatolodzy, kiedy są włączani do głównego nurtu i mają informować o ważnych wydarzeniach, jak choćby zagrożeniu klimatycznym – mówił aktor przy okazji premiery filmu.

Reżyser zaserwował nam wprawdzie nakręconą z rozmachem komedię satyryczną, podczas której wszystkie chwyty są dozwolone, niemniej jednak wrażliwy odbiorca zaliczy ten seans z lekkim bólem głowy. Zbyt wiele wątków, marionetkowych postaci z ekranu aż zanadto przypomina nam o aktualnej, trudnej rzeczywistości pandemicznej. Uwaga, warto tym razem wytrzymać do końca listy płac, bo w finale, po napisach końcowych, czeka jeszcze jedna niespodzianka.

Janusz Bittmar


Może Cię zainteresować.