Zacznijmy
od serialu „Forst”, który od kilkunastu dni dzieli i rządzi na platformie
Netflix, nie tylko zresztą w Polsce. W pierwszym odcinku pojawia się pan wraz z
innymi muzykantami z Podhala. Obrazek trwa niecałą minutę. Czy to aby nie za
mało, jak na sześć odcinków serialu, którego akcja rozgrywa się w całości w Tatrach?
– Z jednej
strony na pewno chciałoby się więcej, ale z drugiej cieszę się – i to było dla
mnie najważniejsze – że nie mieliśmy w tym przypadku do czynienia z karykaturą
góralszczyzny, zarówno jeżeli chodzi o muzykę i ubiór, jak i szeroko rozumianą
obyczajowość. Zawsze, kiedy otrzymuję podobne propozycje, na przykład żeby
pomuzykować w filmie albo zagrać epizodyczną rolę, najważniejsze dla mnie jest
to, aby góralszczyzna została pokazana prawdziwie. Taka jaka jest. Nie muszą
być same pozytywy, ale ważne, żeby nie było przekłamań. Gwoli wyjaśnienia, w
„Forście” nie wystąpiły Trebunie-Tutki, ale moja kapela tradycyjna, czyli
Muzyka Krzysztofa Trebuni-Tutki. Miało być takie granie w karczmach, które jest
pielęgnowane do dziś. Atutem i niespodzianką dla nas było to, że zagraliśmy z
Jankiem Młynarskim. Wyszło z tego takie trochę spontaniczne jam session, jakie
odbywały się w Zakopanem już w okresie międzywojennym. Wtedy w restauracjach
grały kapele góralskie, ale także dancingowe. Czasami się spontanicznie
łączyły.
Komercja wcale nie musi być zła. Samo zarabianie na muzyce jest wręcz pożądane – przecież chodzi o to, żeby muzycy mogli uprawiać swój zawód nie tylko jako pasję i hobby, ale też na tym zarabiali. Jednak dla muzyków wywodzących się z nurtu etnicznego, takich jak ja, jest to o tyle trudne, że mamy do czynienia z nieuczciwą konkurencją
Rozumiem,
że gdyby otrzymał pan propozycję od organizatorów Sylwestra w Zakopanem, to by
pan odmówił? Przecież tam kicz i tandeta wylewają się z każdego kąta…
– Kilka lat
temu otrzymałem propozycję prowadzenia tej imprezy. Odmówiłem i cieszę się, że
podjąłem taką decyzję. Pewnie gdybym się zdecydował, to w ślad za tym poszłyby
zaproszenia do grania, ale nie chciałem tego, bo wiedziałem z góry, że jest to
skazane na niepowodzenie. Podejście organizatorów było skrajnie komercyjne. A
kiedy dowiedziałem się, że wystąpią zespoły disco polo, czyli prezentujące
muzykę najniższych lotów, to było dla mnie jasne, że będzie to – jak pan
powiedział – kicz i żenada.
Wspomniał pan o komercji. Czy muzyka góralska jest z założenia czymś niekomercyjnym?
– Nie, a
komercja wcale nie musi być zła. Samo zarabianie na muzyce jest wręcz pożądane –
przecież chodzi o to, żeby muzycy mogli uprawiać swój zawód nie tylko jako
pasję i hobby, ale też na tym zarabiali. Jednak dla muzyków wywodzących się z
nurtu etnicznego, takich jak ja, jest to o tyle trudne, że mamy do czynienia z
nieuczciwą konkurencją – z jednej strony jest to skrajnie komercyjna muzyka pop
najniższych lotów, która jest grana często z playbacku, po kosztach, nagrywana
w sposób oszukańczy (zdarzają się przypadki, że jedni nagrywają playback, a
inni występują), z drugiej strony decydenci, czyli ludzie organizujący takie
koncerty, przeważnie nie rozumieją, na czym polega wartość muzyki tradycyjnej albo
inspirowanej tradycją. Mimo tego wszystkiego ja się nie załamuję i od 30 lat
konsekwentnie robię to, co robię i co kocham.
O
początkach muzykowania mówił pan wielokrotnie. Mnie bardzo ujęło to, co pan
powiedział w jednym z podcastów o tym, jak ważne było to, że pan osłuchiwał się
z tradycyjną muzyką jeszcze mieszkając w brzuchu swojej mamy. Czy pan urodził
się ze skrzypcami czy innym instrumentem?
– Można tak
powiedzieć (śmiech). Miałem szczęście urodzić się w rodzinie muzykującej, gdzie
prawie wszyscy mężczyźni grali. Ale przede wszystkim grał mój ojciec Władysław,
który był – nie waham się tego powiedzieć – jednym z najwybitniejszych muzyków
góralskich w historii. Był artystą totalnym – absolwentem Akademii Sztuk
Pięknych w Krakowie; malarzem, projektantem tkanin, witraży. W przerwach między
malowaniem ściągał instrumenty ze ściany – skrzypce, kozę podhalańską czy
fujarki – i grał melodie, które usłyszał od swoich mistrzów: Bronisławy Koniecznej-Dziadońki,
Stanisława Nędzy-Chotarskiego, Karola Stocha-Waki i wielu innych muzykantów. I
często mówił, niby do mnie, a właściwie sam do siebie, jak powinno się grać. I
praktycznie nie ucząc mnie, jak trzymać skrzypce, przekładać palce sprawił, że
nasiąkłem tym wszystkim i miałem tę muzykę w uszach…
Władysław Trebunia-Tutka, ojciec naszego rozmówcy. Fot. Wikimedia Commons
Jest pan
także instruktorem muzyki. Czy dziś górale też rodzą się ze skrzypcami?
– Ci, którzy
mają muzykę w domach, to tak, ale jest ich niewielu. W przypadku większości
dzieci, które przychodzą do mnie na zajęcia w Tatrzańskim Centrum Kultury „Jutrzenka”
w Zakopanem, które prowadzę od 30 lat, nie widać, że są góralami. Mają korzenie
góralskie, ale są tak daleko od tradycyjnej muzyki, że wszystkiego musimy się tak
naprawdę uczyć od początku. Dobrze, jak z domu wynoszą gwarę, co jest rzadkie,
bo to w końcu miasto Zakopane i okolice, ale to nie jest to samo, co 50 lat
temu, kiedy sam słuchałem pierwszych swoich nutek w rodzinnym domu. Dominują
media społecznościowe, do tego komputer i telewizor; to jest tylko bierne
słuchanie muzyki. By ułatwić uczniom samodzielne ćwiczenie muzyki góralskiej, napisałem podręcznik do nauki gry na skrzypcach i basach z autorskim zapisem
palcowym i nutowym „Muzyka Skalnego Podhala”, wydany przez Polskie Wydawnictwo
Muzyczne, którego integralną częścią są wzorcowe nagrania.
Pojawienie się internetu sprawiło, że wybór muzyki jest nieporównywalnie większy od tego, z czym mieliśmy do czynienia wcześniej. Ale to rodzi inny problem – jak w tym bigosie wybrać naprawdę wartościową muzykę.
Chce pan
przez to powiedzieć, że dzieci tych dzieci, które dziś do pana przychodzą, to
już będzie zupełnie inne muzyczne pokolenie?
– Wszystko
zmierza w takim kierunku, że będzie coraz trudniej. Ale też na tym polega moja
praca, która ma być nie tylko uczeniem muzyki góralskiej, ale również uświadamianiem
wszystkim – zarówno rodzicom, jak i ich pociechom, że muzyka to jest bardzo
pożyteczna zabawa. Ale jednocześnie nie jest to taka sama rozrywka, jak na
przykład słuchanie pseudogóralskich nagrań disco polo, które zniekształcają
nasze pojęcie o góralszczyźnie i psują nasz słuch. Dlatego, kiedy moje dzieci
były malutkie, starałem się, żeby słuchały dobrej muzyki. Chciałem, żeby od najmłodszych
lat nasiąkały muzyką tradycyjną i poważną. A jeżeli muzyką rozrywkową, to
najwyższych lotów.
Przygotowując
się do wywiadu znalazłem na strychu waszą płytę nagraną wspólnie z Twinkle
Brothers. Czy strych nie jest tutaj słowem kluczem? Dziś wszystko jest w sieci,
Trebunie-Tutki zresztą też, choćby w serwisie Spotify…
– Pojawienie
się internetu sprawiło, że wybór muzyki jest nieporównywalnie większy od tego,
z czym mieliśmy do czynienia wcześniej. Ale to rodzi inny problem – jak w tym bigosie
wybrać naprawdę wartościową muzykę. Dlatego nie boję się powiedzieć, że
dostępność muzyki na YouTubie czy Spotifay ogołociła ją trochę z magii. Medal ma
jednak dwie strony. Dzięki dostępności social mediów można być w stałym
kontakcie z fanami. Dla nas było to szczególnie ważne, kiedy zostaliśmy
zablokowani przez telewizję publiczną. W publicznym radiu pojawialiśmy się
sporadycznie, nie wspominając o stacjach komercyjnych, które wychodziły z
założenia, że nurt muzyki etnicznej, folkowej, inspirowanej tradycją jest
niszowy, nieatrakcyjny, z czym oczywiście się nie zgadzam. Wystarczy spojrzeć
na festiwale muzyki folkowej, world music.

Z
zespołem Twinkle Brothers przed kaplicą pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Jaszczurówce. Fot. Anita
Rysiewska
Wspomniał
pan o blokadzie w telewizji publicznej. Ma pan na myśli ostatnie lata?
– Tak, choć
trzeba powiedzieć jasno, że tak naprawdę to my nigdy nie mieliśmy łatwo. W
czasach PRL też były problemy, choć innego typu, na przykład programowe
promowanie zespołów stylizowanych. Cały nasz nurt jest niestety zepchnięty na
drugi, a nawet trzeci plan. A skoro nasza muzyka nie jest powszechnie
prezentowana, to skąd ludzie mają o nas wiedzieć. Podobnie jest z muzyką
klasyczną. Dopóki ktoś nie usłyszy dobrych wykonań, to się tego trochę boi, że
może jest nieco za trudne. Inna sprawa, że nazwa „muzyka poważna” trochę
odstrasza, jakby się zapominało, że przecież Mozart pisał muzykę rozrywkową. Wracając
jednak do współczesności, mieliśmy nieszczęście być, jak większość zespołów w
Polsce, w gronie blokowanych. Nie byliśmy na pstryknięcie palca, nie byliśmy
zespołem, który władza mogłaby potraktować jako swój. Krótkie podsumowanie
ostatnich lat wygląda więc następująco: oni niewiele mogą pomóc, ale
przeszkadzać to już tak.
Oni,
czyli politycy?
– Tak. W
ostatnich latach mieliśmy do czynienia z ręcznym sterowaniem kulturą. Pokazywane
i promowane były często rzeczy mało wartościowe, już nie mówiąc o dotacjach,
które były przyznawane w sposób skandaliczny. Przypomnę może jeszcze czasy
pandemii koronawirusa. Wszyscy moi koledzy, którzy związali się zawodowo w
muzyką, nie dostali pomocy. Okazało się, że jest tylko dla wybranych z klucza
politycznego, a wszyscy inni powinni rozwozić pizzę albo zająć się czymś innym.
To jest zbrodnia na kulturze polskiej. Nie wiem, czy ktokolwiek będzie jeszcze
o tym pamiętał. Większe wsparcie otrzymała gastronomia i inne gałęzie gospodarki,
a kultura pozostała na ostatnim miejscu.
Zaolzie jest nam bardzo bliskie od młodzieńczych lat. Gościłem z różnymi zespołami góralskimi na balu w Mostach, znamy muzykantów z Zaolzia, z którymi muzykowaliśmy u nas, na przykład w Zakopanem, jak i u was, w Jabłonkowie
Rozumiem,
że 15 października i wybory parlamentarne w Polsce, to była dla was cezura
czasowa?
– Nie tylko
dla nas, ale dla większości Polaków to była cezura czasowa. A już zwłaszcza dla
ludzi kultury. Mamy nadzieję na powrót normalności. Często słyszałem w
ostatnich latach, że my, artyści, mamy robić swoje, a nie interesować się
polityką. Szkopuł w tym, że nie można było robić swojego.
Czym jest
normalność w kulturze?
– Mówię
tutaj o obecności wartości, które w kulturze zachodniej są od zawsze uznawane, pielęgnowane
i chronione. Nie możemy zapomnieć o misyjności w tym, co robimy. Nasza rola nie
może się ograniczać do dostarczenia wyłącznie rozrywki.
Na koniec
chciałem zapytać o waszą styczniową trasę koncertową. Z jednej strony duża
arena, jaką jest rynek we Wrocławiu, z drugiej takie perełki, jak na przykład
Muzyczna Owczarnia w Jaworkach w Pieninach. No i oczywiście Mosty koło
Jabłonkowa. Czy to nie pokazuje waszego charakteru? Że potraficie dzielić się
kulturą wysoką dla dużej widowni, ale także w małych wioskach?
– Zgadza
się. To jest bardzo ważna cecha naszego zespołu Trebunie-Tutki. Ale także
muzyki, którą gramy. Jest przeznaczona dla wszystkich ludzi wrażliwych,
szczególne w okresie kolędowania, który w polskiej tradycji trwa bardzo długo –
od pasterki aż do 2 lutego. Obserwujemy w całej Polsce, ale też za granicą
(graliśmy na przykład kolędy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich), że ten
przekaz jest bardzo dobrze rozumiany. Ta pozytywna energia, która bije z tej
muzyki, niesie nas i publiczność. Przy okazji promujemy także kulturę polską i
oczywiście szeroko rozumianą góralszczyznę.
Krzysztof
Trebunia-Tutka, człowiek spełniony .Fot. Bartek Muracki
Czyli w
Mostach zagracie sprawdzony zestaw kolęd i pastorałek?
– Nie do
końca, bo każdy koncert jest trochę inny, dostosowany do miejsca, czasu i
publiczności, która się pojawi. Zaolzie jest nam bardzo bliskie od
młodzieńczych lat. Gościłem z różnymi zespołami góralskimi na balu w Mostach,
znamy muzykantów z Zaolzia, z którymi muzykowaliśmy u nas, na przykład w
Zakopanem, jak i u was, w Jabłonkowie. Tym razem przyjedziemy z programem
noworoczno-kolędowo-karnawałowym, dlatego też przekrój utworów będzie bardzo
duży: od tradycyjnych polskich kolęd, które gramy po góralsku, przez pastorałki
z Podhala i sąsiednich regionów, po utwory autorskie, inspirowane tradycją
kolędowania i tradycją jasełkową. W górach, w Karpatach te tradycje
chrześcijańskie pięknie zespoliły się z tradycjami przesilenia zimowego, czyli
składania sobie życzeń, rozpoczęcia nowego roku, na przykład uderzania kijami,
palenicami, kulami, ciupagami o podłogę, aby miały one większą moc. A
jednocześnie chcielibyśmy zaakcentować niezwykłość tego koncertu, gdzie
publiczność jest równie ważna, jak zespół. To chyba jedna z najpiękniejszych
polskich tradycji, kiedy ludzie spotykają się ze sobą i potrafią razem śpiewać.
Górale lubią śpiewać, choć na tle innych narodów europejskich nie zawsze
wypadamy dobrze. Są narody, które teoretycznie lepiej od nas śpiewają.
Na
przykład?
– Bałkany,
gdzie graliśmy wiele razy i obserwowaliśmy tamtejsze zespoły. Tam po prostu
wystarczy niewielka iskra, zachęta, żeby zacząć śpiewać. Pamiętam, jak po
pewnym koncercie na festiwalu w Lublanie poszliśmy na kolację. Myśleliśmy, że wszędzie
są imprezy, jak u nas na weselach. A okazało się, że są to spontaniczne wydarzenia,
do których możemy dołączyć. Nie grano tam i nie śpiewano amerykańskich
przebojów, ale ichniejsze, czasem z domieszką techno. Co dla nas nie było
żadnym zaskoczeniem, bo już 25 lat temu nagraliśmy „Etno Techno” z Kinior
Future Sound. Marzyłoby mi się, żeby takie spontaniczne imprezy ze wspólnym śpiewaniem
i tańcami odbywały się także w Polsce.
Jest pan
multiinstrumentalistą. Ale gdyby miał pan wskazać ulubiony instrument, to wybór
padłby na…
– Od dziecka
towarzyszą mi skrzypce i to na nich czuję się najpewniej. Ale ulubionym
instrumentem są fujarki, bo gdyby nie one, to nie zająłbym się muzyką na
poważnie. Mam na myśli
występujące na Podhalu fujarki z otworami, bez otworów i dwojnice. Gdyby nie te
instrumenty, pewnie nie dowiedziałbym
się, że samemu można się wiele nauczyć i czerpać z tego przyjemność.