Pop Art: Kodeks harmonii według Stevena Wilsona | 18.11.2023
Jesienny wysyp płyt ulubionych wykonawców to sprawdzone
lekarstwo na przedzimową chandrę. Pewnie dla wielu z was. W tym wydaniu nowa
propozycja mistrza Stevena Wilsona.
Nie jest tajemnicą, że Steven Wilson jest na tyle płodnym
artystą, że śledzenie wszystkich jego twórczych poczynań może prowadzić do
lekkiego obłędu. W lepszym zaś przypadku do zazdrości, że ktoś potrafi tak
poukładać harmonogram dnia, że nowe płyty nie tylko sypie jak z rękawa, ale w
dodatku produkuje też albumy dla innych wykonawców, a w należących do rzadkości
wolnych chwilach znajduje czas na… wsłuchiwanie się w słowa własnej żony,
sensacyjnie obecnej na najnowszym albumie solowym „The Harmony Codex”.
Okładka płyty „The Harmony Codex” Stevena Wilsona. Fot. mat. prasowe
Następca raczej chłodno przyjętej przez fanów płyty „The
Future Bites” (2021) powstał w dużej części jeszcze w czasach pandemicznych
restrykcji i jak wiele innych produkcji muzycznych z tego okropnego okresu
brzmi rewelacyjnie. Dwa tygodnie temu chwaliłem na łamach Pop Artu nowy album grupy
The Rolling Stones, który też został nagrany w czasach szalejącego
koronawirusa, a nowa muzyka Wilsona to kolejna porcja radości stworzona w
trudnych czasach. Wilsonowi na nowej płycie bliżej zaś do macierzystej formacji
Porcupine Tree, niż do muzyki tanecznej, z którą eksperymentował na poprzednim
albumie. Z drzewa jeżozwierza Steven zebrał kilka smakowitych owoców, nie ma
jednak co liczyć na powrót prog-rockowego grania z gitarami na pierwszym
planie. Również w najnowszym wcieleniu Wilsona muzyka przybiera postać
eklektycznej przygody, w której każdy znajdzie coś fajnego dla siebie. Zgodnie
z instrukcjami, jakie mistrz przekazał fanom na swojej autorskiej stronie
internetowej, płyty „The Harmony Codex” nie warto słuchać na wyrywki, bo
najlepiej brzmi w swojej spójnej krasie. Podpisuję się pod tymi słowami każdą
swoją kończyną.
Nigdy wcześniej Steven Wilson nie brzmiał tak jazzowo, jak
właśnie na swoim siódmym albumie solowym. Otwierający krążek utwór
„Inclination” brzmi trochę jak ze wspólnej (aczkolwiek nigdy nie zrealizowanej,
a szkoda) sesji z Dead Can Dance. Nie tylko za sprawą orientalnego motywu z pierwszych
sekund, ale głównie dziwnej, niepokojącej aury towarzyszącej temu tematowi do
samego końca. Piosenki na albumie są tak poukładane, że po transcendentalnym
„Inclination” przychodzi rockowy rozrusznik serca w stylu Blackfield, czyli
jednego z wielu muzycznych projektów Wilsona. Mowa o fajnej, radiowej piosence
„What Life Brings”, idealnej do śniadania, bo potrafiącej dać mocnego kopniaka
na cały dzień.
Nie trzeba być, drogi Czytelniku, rycerzem Jedi, żeby
zorientować się, w jakim kierunku podąży dalsza część mojej recenzji „The
Harmony Codex”. Nie ukrywam, że jestem wielkim fanem talentu Wilsona, którego
śledzę od początku jego kariery – tej zespołowej z formacją Porcupine Tree, projektów
No-Man i Blackfield, jak też solowej, zapoczątkowanej albumem „Insurgentes”
(2008). Na nowym albumie nie ma się do czego przyczepić. W odróżnieniu od
wspomnianej wyżej, przeciętnej „The Future Bites”, tym razem Wilson dopilnował
nawet najmniejszych szczegółów. W intrygującej nieprzewidywalności nowe
wydawnictwo najbardziej zbliża się do geniusza „Hand. Cannot. Erase” (2015),
bez dwóch zdań najlepszej płyty w karierze artysty. Wspomniany jazz najmocniej
objawia się w partiach trąbki Norwega Nilsa Pettera Molværa, zagranych typowo
po skandynawsku, z egzystencjalnym pazurem. Brak rockowych schematów na korzyść
improwizacji jest odczuwalny najmocniej w dziesięciominutowym opusie
„Impossible Tightrope”, do którego wracam najczęściej, jeśli chodzi o moje
ulubione pozycje na albumie. W tym muzycznym kolosie kłania się duch nie tylko Porcupine
Tree, ale również mistrzów gatunku – Genesis, Yes, Pink Floyd, King Crimson…
Wilson, który nie kryje się ze swoją miłością do tamtych art rockowych czasów,
przemycił w tym temacie wszystko, co charakteryzowało najmocniej muzyczną
estetykę lat 70.
Pytacie, gdzie pojawia się wspomniany na wstępie recenzji
ślad żony Wilsona? Oczywiście w tytułowym „The Harmony Codex”, ezoterycznej
medytacji, której leniwe tempo nadaje spokojny kobiecy głos. Cały utwór
utrzymany w stylistyce elektronicznej podróży przypomina dokonania Briana Eno,
innego wielkiego idola Wilsona. Zamykając oczy na dziewięć minut i 50 sekund,
przenosimy się w myślach w dowolne miejsce, a bardziej doświadczeni podróżnicy
doznają przy okazji nirwany. Tak mocno oddziałuje na podświadomość najważniejszy
dla Wilsona utwór na tym albumie. Trudno prognozować, czy artysta zabierze też
swoją żonę na trasę koncertową „The Harmony Codex”, ale raczej wątpię. Będzie pewnie
tak, jak z izraelską piosenkarką Ninet Tayeb, z którą Wilson pięknie zaśpiewał
w duecie już na albumie „To The Bone” (2017), a teraz powtórzył ten schemat w
równie uroczej piosence „Rock Bottom”, wybranej na drugiego singla. Podczas
trasy „To The Bone” Ninet Tayeb oprócz występu nagranego na potrzeby oficjalnej
płyty koncertowej śpiewała dla fanów ze sceny w postaci hologramu. Czy żona
Wilsona zgodzi się na bycie hologramem, oto jest pytanie…
W każdym bądź razie w czasie pisania tej recenzji wciąż
niesprecyzowana jeszcze trasa koncertowa promująca „The Harmony Codex” na pewno
nie ominie Polski, gdzie Wilsona darzą dużą estymą, a tamtejszy fanklub artysty
należy do najliczniejszych i najwierniejszych. Z pewnością na żywo zabrzmi cały
nowy album, a potem obszerny przekrój twórczości, włącznie z fragmentami z
najważniejszych albumów Porcupine Tree. W koncertowym schemacie Wilson też nie
lubi raczej zbytnio grzebać.