Pop Art: Oppenheimer, czyli szerokie pole do refleksji | 10.09.2023
W najnowszym Pop Arcie recenzja filmu „Oppenheimer”
Christophera Nolana. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów dobrego kina i
jeden z murowanych kandydatów do Oscara.
Ten tekst przeczytasz za 5 min. 30 s
Irlandczyk Cillian Murphy w roli fizyka J. Roberta Oppenheimera. Fot. mat. prasowe
RECENZJE
OPPENHEIMER
O tym filmie mówi się ostatnio tak głośno, że nawet jeśli do
tej pory ktoś nie wiedział, kim był J. Robert Oppenheimer, teraz już wie.
Ojciec atomowej bomby zrzuconej przez Stany Zjednoczone na japońskie miasta
Hiroszima (6 sierpnia 1945) i Nagasaki (9 sierpnia 1945) w celu zmuszenia
tamtejszej wojskowej machiny do kapitulacji, doczekał się filmowego eposu na
miarę trudnych i skomplikowanych obecnych czasów. Nie ma bowiem lepszej okazji
do refleksji nad kruchym ludzkim życiem, niż czasy ponownego straszenia bronią
jądrową. I nie ma chyba lepszego człowieka do nakręcenia zawirowanej biografii
genialnego i zarazem kontrowersyjnego fizyka, niż brytyjski reżyser Christopher
Nolan. Zresztą seminarium z rozdwojenia jaźni Nolan zaliczył już przy okazji swoich
efektownych filmów z Batmanem.
Do roli Juliusa Roberta Oppenheimera od dłuższego czasu
przymierzał się Cillian Murphy, irlandzki aktor, którego Nolan zatrudnił już na
planie „Dunkierki” (2017), a którego nietuzinkowe aktorstwo uratowało m.in.
przeciętny film „Anthropoid” w reżyserii Seana Ellisa o zamachu na Reinharda
Heydricha. Murphy z niezbyt długim, ale konkretnym bagażem doświadczeń
odwdzięczył się z nawiązką Nolanowi za zaufanie. Oppenheimer za sprawą jego
kreacji staje się postacią wielobarwną, niejednoznaczną w odbiorze, dostarczającą
widzowi szerokiego pola do refleksji. Też tak miałem. Nawet po tygodniu od
kinowego seansu wciąż nie potrafiłem się uwolnić spod lawiny nurtujących mnie
pytań: na ile Oppenheimer był naukowcem, a na ile już niewolnikiem swojej potężnej
wiedzy, który zbyt późno zorientował się, że stworzył potwora. Na to pytanie
również Nolan nie stawia zdecydowanej odpowiedzi, pozostawiając odbiorcę z
własnymi myślami. Tak, jak w swoich poprzednich obrazach, gdzie czas i podejmowane
w nim decyzje przesądzały o losach głównych bohaterów.
„Oppenheimer” odbiega jednak nieco od sprawdzonych schematów
Nolana. Mniej jest w filmie poszarpanej rzeczywistości, a więcej naturalizmu
niczym z książek Emila Zoli. Genialny naukowiec jest przecież zarazem
autentycznym facetem z krwi i kości, lubiącym wszelkie przyjemności życia. To
ani nie latający Batman (Christian Bale), ani też Joseph Cooper (Matthew McConaughey)
– astronauta z filmu „Interstellar”. Zakochany w fizyce nowojorczyk przyjął po
prostu najlepsze zlecenie w życiu, stając się w czasach II wojny światowej
szefem projektu mającego na celu opracowanie pierwszej w historii ludzkości
broni atomowej. W swojej karierze rywalizował z samym Albertem Einsteinem, a
jego teoria o czarnych dziurach i promieniowaniu kosmicznym do dziś wykładana
jest na wszystkich uczelniach świata. Na planie „Oppenheimera” skądinąd dojdzie
również do spotkania obu panów (w Einsteina wcielił się Tom Conti) i wymiany
poglądów, ale przyznam się, że liczyłem na więcej. Nolan w tej mikro-opowieści
zachował zbyt wielki umiar, w rzeczywistości bowiem panowie wręcz się nie
lubili. Taki pojedynek bokserski byłby lepszym rozwiązaniem, w dodatku zgodnie
z teorią względności bez jednoznacznego faworyta.
W filmie aż roi się od znanych postaci ze świata polityki i
biznesu tamtego okresu, czasami można nawet się pogubić w tych międzyludzkich
szachach. Oprócz zbyt długiej projekcji (180 minut) właśnie zatrzęsienie osób i
mnóstwo mniej ważnych zdarzeń zakłóca nieco pełną przyjemność oglądania filmu. Niemniej
casting został przeprowadzony po mistrzowsku, a wybór Gary’ego Oldmana na
prezydenta Harry’ego Trumana był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. To samo
dotyczy Emily Blunt grającej postać Kitty Oppenheimer, kochanki, a następnie
żony sławnego fizyka. Tej brytyjskiej aktorce role skomplikowanych kobiet pasują
idealnie.
Nie tylko ja czekałem do końca na coś, co było nieuniknione.
Wybuch w Hiroszimie wyzwolił siłę odpowiadającą ok. 16 kilotonom TNT. Miasto
zniknęło z powierzchni ziemi, a wraz z nim 100 tysięcy mieszkańców spalonych
żywcem. W trzy dni później, 9 sierpnia, drugą bombę zrzucono na inne japońskie
miasto, Nagasaki. Dopiero wówczas cesarz Hirohito zdecydował się przerwać
działania wojenne. Postawiono wprawdzie kropkę za najstraszniejszą wojną w
dziejach ludzkości, zarazem jednak rozpętano wyścigi zbrojeniowe trwające do
dziś.
Bliscy znajomi Oppenheimera relacjonowali, że fizyk bardzo
szybko zrozumiał, że otworzył puszkę Pandory. Biegu wydarzeń nie udało się jednak
już zatrzymać. Dwadzieścia lat później w wywiadzie kręconym na potrzeby filmu
dokumentalnego ojciec atomowej bomby powiedział te oto znamienne słowa:
„Wiedzieliśmy, że świat nie będzie już taki sam. Kilka osób się śmiało. Kilka
osób płakało. Większość milczała. Przypomniałem sobie wers z hinduskiego pisma,
Bhagawadgity. Wisznu próbuje przekonać Księcia, aby wykonał swój obowiązek i
aby mu zaimponować, przybiera swoją wieloręką postać i mówi: teraz stałem się
Śmiercią, niszczycielem światów. Przypuszczam, że wszyscy myśleliśmy tak w ten
czy inny sposób”.
Zanurzywszy się akurat w piękną i niepokojącą zarazem
ścieżkę dźwiękową do filmu „Oppenheimer” autorstwa Ludwiga Göranssona dodam
jeszcze, że powyższy cytat mógłby posłużyć za przestrogę dla wszystkich współczesnych
szaleńców. Nie tylko z Kremlu.