czwartek, 20 marca 2025
Imieniny: PL: Joachima, Kiry, Maurycego| CZ: Světlana
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Recenzja serialu „Dzień Zero”. Kto uratuje Amerykę? | 10.03.2025

Wiosnę już nie tylko widać w kalendarzu, ale też czuć w powietrzu. Jednak nie o prognozie pogody będzie w najnowszej odsłonie Pop Artu. Zbyt wiele dzieje się bowiem w Stanach Zjednoczonych.

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 45 s
Robert De Niro w roli głównej zawojował cały serial. Fot. mat. prasowe
Rekordy oglądalności bije na przełomie lutego i marca amerykańska mini-seria „Dzień Zero”, sześcioodcinkowy thriller nakręcony przez twórców innych hitów sprzed kilku lat – seriali „Homeland” i „Narcos”. Serial emitowany w serwisie streamingowym Netflix napędza świetny Robert De Niro, dla którego rola byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych została skrojona niczym najlepszy włoski garnitur.

Jeśli twórcy serialu na czele z reżyser, Lesli Linką Glatter, zamierzali pokazać światu Stany Zjednoczone uwikłane w wewnętrzne polityczne kłótnie, sparaliżowane strachem z terroryzmu, zamulone teoriami spiskowymi głoszonymi przez bloggerów ubranych w koszule z flaneli, czyli w zasadzie do złudzenia przypominające te obecne – i nieważne, czy pod rządami Joe Bidena czy aktualnego prezydenta Donalda Trumpa – to ten zamysł udał im się wyśmienicie. Po tak zawile zbudowanym zdaniu należy się szybka piłka: tak, „Dzień Zero” wymiata. Na swój własny, oryginalny sposób.

W porównaniu ze szpiegowskim serialem „Homeland”, do którego nowa produkcja Lesli Linki Glatter ma stylistycznie i tematycznie najbliżej, „Dzień Zero” nie przekracza amerykańskich granic, a akcja toczy się w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Scenariusz skupia się na wewnętrznych problemach USA, do złudzenia przypominających te aktualne, a Robert De Niro charakterem granej przez siebie postaci do złudzenia przypomina… Joe Bidena. Takich lustrzanych odbić współczesnej Ameryki w tym serialu jest wiele, na tyle dużo, że aż dziwię się twórcom, że tej produkcji do ramówki Netflixa nie przeforsowali przed wyborami prezydenckimi. Oczywiście nie łudzę się, że De Niro, nękany halucynacjami i oskarżany przez opozycję o starczą demencję uratowałby obraz Bidena w kampanii prezydenckiej, ale na pewno „Dzień Zero” odwaliłby lepszą robotę, aniżeli chociażby tendencyjna stacja CNN. Wróćmy jednak do serialowej fikcji, w której co prawda wielu amerykańskich współczesnych polityków czy technologicznych wizjonerów z łatwością się odnajdzie, ale to wciąż produkcja filmowa, chciałoby się dodać, że na całe szczęście.



Nie wyobrażam sobie bowiem sytuacji, która twórcom posłużyła za główny wątek serialowy: tytułowego „Dnia Zero”, czyli kompletnego „blackoutu”, wyłączenia wszystkich systemów bezpieczeństwa w państwie. Oskarżana o ten atak terrorystyczny Rosja zaczyna szybko dostarczać materiały udowadniające, że to nie ona ponosi winę za śmierć ponad trzech tysięcy osób – w metrze, w samolotach, po zderzeniach samochodów na nieczynnych semaforach czy w szpitalach na skutek przerwanych zabiegów operacyjnych. Atak hackerów trwał wprawdzie tylko minutę, ale kompletnie rozbił cały system. W rzeczywistości coś takiego jest bardzo mało prawdopodobne, o czym przekonywał mnie znajomy IT specjalista od właśnie takich zagrożeń w cyberprzestrzeni. Nie ukrywam, że uspokoił mnie do tego stopnia, iż przestałem kompulsywnie szukać w mieszkaniu zapałek, bo i tak bym ich nie znalazł.

W obliczu zagrożenia, które dorównało atakowi na World Trade Center z 11 września 2001, do akcji wkracza były prezydent USA, George Mullen, wielki patriota i weteran wojenny, obejmujący stery komisji z kompetencjami wykraczającymi poza ramy prawne. Byle tylko problem rozwiązać szybko i skutecznie. Sęk w tym, że Mullen zagrany brawurowo przez De Niro z trudem rozumie współczesny świat, gubi się w swoich dygresjach do tego stopnia, że żona i najbliższe otoczenie podejrzewają najgorsze: chorobę Alzheimera. Oczywiście jak przystało na świetnie napisany scenariusz, drzwi z odpowiedziami na kluczowe pytania otwierają się przed nami stopniowo. Rozczarowani mogą być tylko fani szybkiej akcji, strzelaniny z byle powodu czy samochodowych pościgów. Z tego w tym politycznym thrillerze zrezygnowano na rzecz intelektualnej zabawy z widzem i znakomitych dialogów. W tym gatunku najbardziej przypomina „House of Cards”.

Zauważyliście, że cały czas wyłącznie Robert De Niro występuje w tej recenzji? Z jednej strony słusznie, bo bez niego „Dzień Zero” byłby zwykłym thrillerem politycznym, jakich wiele. Przyznaję jednak, że również Jesse Plemons zrobił na mnie ogromne wrażenie, bo wcześniej kojarzyłem go głównie z drugoplanowych roli w przeciętnych obrazach (a do takich zaliczam też „Czas krwawego księżyca” Martina Scorsese). W serialu „Dzień Zero” otrzymał jako Roger Carlson duże pole do popisu, jest najbliższym współpracownikiem Mullena, jego człowiekiem do zadań specjalnych.

Fot. mat. prasowe

Wspominając na wstępie o politykach czy technologicznych magnatach, nie mogę zapomnieć o Kamali Harris, której postać skopiowano na potrzeby prezydentki Evelyn Mitchell (zagranej przez Angelę Bassett), a także Elonie Musku (tu akurat zmieniono płeć, bo fanatycznego wizjonera technologicznego zagrała Gaby Hoffmann jako Monica Kidder). Obsada serialu jest jednak na tyle udana, że nawet golden retriever towarzyszący Mullenowi na przechadzkach i w trakcie joggingu wykonał swoje zadanie wyśmienicie.

Polecam „Dzień Zero” jeszcze z jednego powodu. To, co obecnie dzieje się w Stanach Zjednoczonych, a także Europie, też poniekąd przypomina serial telewizyjny (tyle że nieudany). Stając się na sześć odcinków zakładnikiem świetnej produkcji, łatwiej zapomnieć o namacalnych lękach.



Może Cię zainteresować.