Wojciech Waglewski: »coraz bardziej celebruję każdy koncert« | 04.03.2025
Jestem awangardowy. Gdy wchodzę do studia i nagrywam płytę,
robię to po to, by przyjrzeć się jakiemuś zagadnieniu. Niespecjalnie interesuje
mnie muzyka młodzieżowa robiona przez ludzi po trzydziestce – mówi PAP Wojciech
Waglewski. Właśnie ukazała się płyta „Wojciech Waglewski MTV Unplugged”.
– I do tego żywą (śmiech). Lata 60. to dla mnie czas
zespołów studenckich. Aby grać w klubie, musieliśmy przejść weryfikacje.
Wchodziliśmy na scenę, graliśmy swoje, a grono fachowców, którzy raz lepiej,
raz gorzej znali się na muzyce, oceniało, czy za granie koncertów wolno nam
będzie brać pieniądze. Pamiętam moje kwalifikacje w klubie Karuzela, gdy
Zbyszek Hołdys jako konferansjer zapowiedział mnie jako „rewelacyjnego młodego
gitarzystę”. Miałem wtedy może 17 lat. Jednym z wydających na mnie wyrok był
Michał Urbaniak. Zaprosił mnie potem do swojego domu, gdzie poznałem jego Ulę.
I choć wcześniej zdarzało mi się grać w innych zespołach, jak np. Nirwana, to
od tamtego wieczora zaczęło się moje życie jako zawodowego muzyka.
Wojciech Waglewski – rocznik 1953. Legendarny gitarzysta,
kompozytor i wokalista. Producent i aranżer. Założyciel zespołu Voo Voo i
współtwórca kilkunastu innych projektów. Nagrał 29 płyt studyjnych z Voo Voo i
12 solowych. Ojciec Bartosza i Piotra, znanych jako Fisz i Emade.
Od razu zostałeś dysydentem, i to w Związku Radzieckim.
– Stare dzieje. Już jako profesjonalny zespół pod nazwą
bodaj Zen pojechaliśmy w trasę na wschód. Szybko z niej wróciliśmy z zakazem
występowania w Kraju Rad. Musieliśmy zmienić nazwę, a po jakimś czasie zupełnie
nasz ówczesny skład się rozpadł. Zostałem muzykiem sesyjnym.
Masz świadomość, że opowiadasz o zupełnie innym świecie?
– Jestem chyba pierwszym od wieków pokoleniem, które
przeżyło kawał czasu w Polsce, nie doświadczając wojny. Urodziłem się już po
1945 roku i na razie to się udaje. Bywa blisko, ale nadal jeszcze jest pokój.
Żyłem też w czasach, które zaskakiwały przemianami, których sobie nawet nie
uświadamiamy. Pamiętasz, jak w „Powrocie do przyszłości” jeden z bohaterów
zakłada na głowę słuchawki od walkmana i wszyscy są w szoku? Takich jak ten w
filmie szoków przeżyłem mnóstwo.
Zawodowo?
– Też. Od nich zacznę. Kiedyś nie mieliśmy nadziei, że nasza
kariera rozwinie się dalej niż do Bułgarii. Byliśmy na swój sposób na siebie
skazani. Żeby nagrać płytę, trzeba było się wcześniej spotkać, porozmawiać,
wypić dwie lampki wina. Dziś nie ma problemu, by stworzyć coś z największą
osobowością na świecie, nie ruszając się z domu. To, co dzisiaj jest
oczywistością, gdy zaczynałem, było cytatem ze Stanisława Lema. Ma to poważne
konsekwencje. Muzykowanie było pracą zbiorową, powstawało jako wynik spotkania
się tu czy tam. Zespoły rodziły się w klubach, w których taki Tadek Nalepa
znalazł jakichś muzykantów i powstawała nowa rzecz. Koniec z tym światem. Nie
ma klubów, nie ma wspólnego jammowania, spotkań czy łączących przeżyć. Z
big-bandów grających w Hybrydach nie powstają już tria czy kwartety we
wszelkich możliwych konfiguracjach. Dziś żyjemy w rzeczywistości internetowego
castingu. I sam z tego czasami korzystam, bo mogę nagrać coś z najlepszym
muzykiem na świecie, nie widząc się z nim. Tyle że nagrywam to z nim, ale nie
razem z nim.
No i Bułgaria przestała być granicą wszechświata.
– Otóż to. Przyzwyczajeni do beznadziejnych egipskich
ciemności, w których nawet zaczęliśmy się urządzać, ruszyliśmy w świat.
Nieboskłon się otworzył i okazało się, że największą wartością w muzyce nie
jest to, że jest ona podobna do tego, co się robi na świecie, ale właśnie to,
że tak od tego, co na świecie się nagrywa, nasza muzyka jest różna. Tabuny
hipisów, które jeździły za Osjanem po całej Europie, zrobiły ze mnie
kosmopolitę. Zrozumiałem, że posługuję się językiem uniwersalnym, bo za pomocą
instrumentu mogę rozmawiać z ludźmi z każdego zakątka świata. Chyba tak właśnie
czuje się ktoś, kto po latach spędzonych w ciemnej piwnicy pierwszy raz widzi
niebo. A do tego momentu ta ciemna piwnica wydawała się miejscem kolorowym, a
nawet momentami radosnym. Byliśmy wcześniej jak Roberto Benigni, który u Jima
Jarmuscha pierwsze, co robi, trafiwszy do więzienia, to rysuje na ścianie celi
okno.
Mówisz, że przeżyłeś kolejne przełomy, a to technologiczne,
a to społeczne. Zamknięty świat otworzył się, a ty stałeś się kosmopolitą. A
jednocześnie od tego otwartego świata i rządzących nim technologii się
odpiąłeś.
– I jest to przywilej wynikający z mojego wieku. Nie mogę
zaakceptować izolacji, którą za sobą ciągnie posiadanie telefonu komórkowego.
Kiedyś, jadąc w trasie, rozmawialiśmy ze sobą. W tej chwili, chcąc nie chcąc,
uczestniczę w kilku rozmowach prowadzonych jednocześnie. Wplątuje mnie to
często w sytuacje bardzo osobiste i krępujące, a mimo że znajduję się w samym
środku tego tygla, tracę poczucie więzi między nami. Nie otwieramy się na
sytuację, ludzi, emocje, w których w tej chwili jesteśmy, ale uciekamy od nich.
Podzieliliśmy świat na dwa byty: ten komórkowy i ten rzeczywisty. Do momentu,
gdy jeden nie zastępuje drugiego, wszystko jest w porządku, ale pozostawanie
wyłącznie w wirtualnym świecie może się stać groźne, a na pewno uzależniające.
Odcięcie się w codziennym życiu od technologii to dziś
awangarda.
– Z tą awangardą to jest tak, że im bardziej sięgasz do
korzeni muzyki i jej podstawowej funkcji – do komunikowania się z ludźmi – tym
bardziej stajesz się postępowy. Mój wielki guru Don Cherry z niesamowicie
skomplikowanych konstruktów freejazzowych, z wybitnie pokręconej konstrukcji
muzycznej doszedł do grania na kieszonkowej trąbce z plastiku. Na czterech
dźwiękach grał melodie porywające rzesze ludzi. Gdy na koncert dla kilku
tysięcy ludzi nie dojechał John Blackwell, perkusista, z którym miał zagrać w duecie,
Cherry na tej trąbeczce i trzech plastikowych guziczkach zaczarował sięgającą
do najgłębszych korzeni awangardową muzyką każdego na widowni.
Prawdziwe widowisko.
– Właśnie nie! Całe dzisiejsze życie koncertowe dzielę na
dwa rodzaje wydarzeń: na koncerty i widowiska. To koncertowe życie zostało w
tej chwili praktycznie zdominowane w Polsce przez widowiska. A to jakieś „męskie
grania”, a to wielkie spektakle, efekty świetlne, lasery i inne bajery, które
dziś mnie zupełnie nie interesują. Sypię głowę popiołem, bo sam w części się do
ich popularności przyczyniłem. Dziś nie pociągają mnie w najmniejszym stopniu,
bo w ich przypadku kontakt z muzyką odbywa się za pośrednictwem telebimów. Jest
to kolejny element współczesności, którego nie akceptuję. Po drugiej stronie
muzykowania miejsce mają koncerty, na które ludzie przychodzą, by posłuchać i
zobaczyć muzyków, a nie by oślepnąć i ogłuchnąć od wszelkiej maści efektów. W
tym sensie jestem awangardowy – przedkładam koncerty ponad widowiska.
Interesuje mnie bliski kontakt z ludźmi i coś, co jest bardzo staroświeckie, a
co przez brak lepszego określenia nazwę „włoskim odbiorem muzyki”. Mamy takiego
gorącego fana, który przez lata jeździł za nami w trasy, ale przestał. Za
bardzo przeszkadzało mu to, że na widowni w ogóle są jacyś ludzie. Chciał,
żebyśmy niczego dla tych ludzi nie robili. Nie znosił, gdy Mateusz
(Pospieszalski – PAP) z publicznością sobie podśpiewywał i zapraszał do zabawy.
Było to według niego pauperyzowanie muzyki. A dla mnie to jest jej żywioł. Czy
to jest awangardowe?
Na jednym wdechu, mówiąc o sobie, użyłeś słów „staroświeckość”
i „awangarda”.
– No właśnie. Osjan, sięgając do absolutnie najbardziej
pierwotnych podstaw muzyki, najprostszych skal, transu, wszystkiego tego, z
czego muzyka się wywodzi, uchodził za niebywale awangardowy, po góralsku „kontrowersyjny”.
Henryk Mikołaj Górecki został odrzucony przez swoich kolegów, gdy zainspirowały
go pieśni średniowieczne i wycofał się zupełnie z koncepcji sztuki nowoczesnej.
Jednocześnie w pewnym okresie był najlepiej sprzedającym się na świecie twórcą
muzyki symfonicznej, choć uznawano go za awangardę, sięgał po pierwotny, wręcz
minimalistyczny katalog środków. Przyznaję, mam z tym problem. Może
rzeczywiście jest tak, że ta awangardowość Picassa wynikała z tego, że jego
obrazy mają coś z wizerunków pozostawionych na ścianach jaskini w Lascaux.
Banksy może być jednocześnie awangardowy, a jednocześnie pierwotny i
tradycyjny, gdy skupimy się na miejscu, w którym jego malarstwo się pojawia.
Myślę, że ta wspomniana koncertowość jest awangardą. Dziś chodzi się na
koncerty z telefonami komórkowymi, żeby potem powrzucać na YouTube śpiewany
wspólnie z artystą refren jego największego szlagieru. Koncerty odbiera się,
przynajmniej w Polsce, poprzez zakup raz, może dwa razy w roku karnetu na duży
festiwal i tam od piątej po południu do jedenastej wieczorem człowiek poddaje
się totalnemu oczyszczeniu, najczęściej przez dużą ilość piwa, po czym jego
potrzeby odbioru sztuki są zaspokojone na kolejny rok. Jestem już z tego
pokolenia, które uważa, że długość filmu nie powinna przekraczać dwóch godzin,
długość koncertu tym bardziej, bo człowiek po obu stronach sceny traci fizyczną
możliwość percepcji. Tak, chyba jestem awangardowy. Zadałeś to pytanie i nie
mogę się go z mojej głowy pozbyć. Jestem awangardowy dlatego, że gdy wchodzę do
studia i nagrywam płytę, robię to po to, by przyjrzeć się jakiemuś zagadnieniu,
czego do tej pory jeszcze nie robiłem. Niespecjalnie interesuje mnie muzyka
młodzieżowa robiona przez ludzi, którzy przekroczyli trzydziestkę.
Mimo że sam taką uprawiasz.
– To prawda! (śmiech) W olbrzymiej większości nie interesują
mnie już nowe dokonania 60- czy 70-latków. Nie znam ostatniej płyty The Rolling
Stones, ale przekonała mnie jej recenzja, w której ktoś powiedział, że brzmią,
jakby wszystko zostało dla nich napisane przez sztuczną inteligencję. Keith
Richards mówił rok temu, że „pop to g...”, a potem rześkim krokiem wszedł do
studia z Lady Gagą. Nie przeszkadza mi to, że w tym kierunku idą – po prostu
mnie to nie interesuje. Do końca śmierci będę słuchał rzeczy, które kiedyś
stworzyli. Cóż, są na świecie artyści, którzy świadomie przestali tworzyć
dzieła nowe. Awangarda to mierzenie się z rzeczami, na które do tej pory nie
mieliśmy odwagi, potrzeby albo możliwości. To szukanie radości w tym, co się
robi.
Czujesz trochę, że przemijasz?
– Coraz częściej rozumiem, że pewnych rzeczy już nie zrobię.
Nie wiem, czy w ogóle nagram jeszcze jakąś płytę, choć dwie – powiedzmy –
czekają w przedpokoju. Mam świadomość, że będąc w pewnym wieku, mimo wszystko
gromadzę publiczność na poruszające momenty. Z tego się szczerze cieszę.
Starość słusznie uznaje się za nie najlepszy okres w życiu człowieka, ale
staram się pamiętać, że mam mnóstwo fantastycznych cech, a do tego szczęście,
że mogę wykonywać ten wspaniały zawód. Moja mama skończyła 95 lat. Mój ojciec
umarł w wieku 93 lat, w moim przekonaniu z bezczynności. Coraz bardziej
celebruję każdy koncert. Każdy kolejny jest dla mnie większym świętem.
Staranniej się ubieram, bo mam ambicję być schludnym staruszkiem. Dużo ćwiczę i
pamięć, i ciało, ale boję się chwili, gdy przestanę panować nad fizycznością,
choćby zacznę zapominać teksty. Na szczęście na razie się wszystko układa.
Miewam chwile, gdy ogarnia mnie coś na kształt starczego szczęścia. Szczególnie
gdy patrzę na swoją rodzinę, dzieci, wnuki. Dobrze mi z tym, że wszystko się
wokół mnie układa, ale zdaję sobie sprawę, że to nie będzie trwało zbyt długo.
Na razie jest po prostu świetnie.