czwartek, 2 maja 2024
Imieniny: PL: Longiny, Toli, Zygmunta| CZ: Zikmund
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 181 z Bondem | 08.12.2015

Wszystko wskazuje na to, że tylko James Bond potrafi uratować współczesny świat przed zagładą. Daniel Craig w roli słynnego agenta 007 po raz kolejny uratował też gatunek filmowy, na którym niejeden twórca połamał sobie wszystkie zęby.

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 30 s
Fot. ARC

W najnowszym wydaniu „Pop Artu” m.in. recenzja filmu „Spectre” Sama Mendesa, w którym oprócz Bonda czarują też nietuzinkowe polskie produkty.

 

FILMOWA RECENZJA

SPECTRE (2015)

Jest dobrze. Nawet bardzo dobrze. Agent 007 znajduje się w znakomitej formie, którą zawdzięcza między innymi Samowi Mendesowi. Ten brytyjski reżyser lubi bowiem prowokować, co udowodnił już w 1999 roku, realizując oscarowy obraz „American Beauty”. „Spectre” to druga wyprawa tego reżysera w przygodowy świat wykreowany przez Iana Fleminga.

W odróżnieniu jednak od poprzedniego, najbardziej mrocznego Bonda w historii – „Skyfall” (2012), tym razem założenia Mendesa, a także twórców scenariusza „Spectre” były trochę odmienne. Odbiorca miał otrzymać Bonda z dużo większa dawką autoironii, poruszającego się na pograniczu parodii filmów szpiegowskich, czyli w zasadzie parodii siebie samego. Ten zamierzony efekt zdał egzamin, bo Daniel Craig w tytułowej roli agenta 007 wzniósł się na wyżyny swoich aktorskich możliwości. Nadal jednak nowe wcielenie Bonda (bo za takie uważam kolekcję czterech filmów z Craigiem – „Casino Royale”,”Quantum Of Solace”, „Skyfall” i „Spectre”) zachowuje równe, dynamiczne tempo i nie ma bolączek, które dyskredytowały moim zdaniem wcześniejsze filmy z Piercem Brosnanem czy Seanem Connery w tytułowej roli 007. Z infantylnych bajek o dobrze ubranym facecie po czterdziestce Bond w wydaniu Craiga przerodził się w bardziej realistyczną postać, z którą obecnie mogą się utożsamić również mężczyźni nie noszący na co dzień zegarków Omega ani garniturów Ermenegildo Zegna.

Zawsze zastanawiałem się, kogo też przypomina mi Daniel Craig. Dopiero w „Spectre” twórcy sami odpowiedzieli na moje pytanie. „Kim pan jest?” – pyta bramkarz Bonda próbującego przedostać się na konferencję tajnej organizacji „Spectre” odpowiedzialnej za całe zło we współczesnym świecie. „Nie poznajesz mnie? Jestem Myszką Mickey” – odpowiada ze stoickim spokojem Bond. Śmieszne, odstające uszy Daniela Craiga to właśnie jeden z elementów budujących więź pomiędzy zwykłym widzem a supermanem. Sukces ekranowy Bonda jest też wprost  proporcjonalny do aktorstwa jego głównego przeciwnika. W „Spectre” bryluje fenomenalny austriacki aktor Christoph Waltz, który wcielił się w szefa organizacji próbującej zawładnąć światem za pośrednictwem monopolu na informacje. Temat jak najbardziej aktualny, oczywiście rozegrany w kulisach hiperboli, typowej dla wszystkich filmów z Jamesem Bondem.

Lekkie rozczarowanie natomiast następuje w „Spectre” wraz z pojawieniem się głównych kobiecych bohaterek. Włoska aktorka Monica Bellucci (Lucia Sciarra) zagrała w filmie dosłownie trzy minuty, zaś druga „bondgirl” – Francuzka Léa Seydoux (Madeleine Swann) znana chociażby z nagrodzonego „Złotą Palmą” obrazu „Życie Adeli” dotrwa wprawdzie u boku Bonda do samego końca, męska część publiczności w kinie niewiele jednak będzie miała z tego pożytku. Na planie „Spectre” trup ściele się gęsto, niektóre sceny są nawet bardzo brutalne, z drugiej strony seksualność bohaterów filmu emanuje chłodem z zamrażarki. Dziwny jest ten świat, w którym krew tryskająca z ekranu jest poprawna i dozwolona, ale odsłonięte pośladki już nie. Pociechą oczu dla polskich fanów przygód Jamesa Bonda będą w „Spectre” przynajmniej inne obrazy, a dokładnie fajnie prezentujące się w filmie... meble gdańskiej firmy Design Medica, czy też Daniel Craig sączący produkowaną w Żyrardowie wódkę zbożową Belvedere. Niewykluczone, że w następnej odsłonie Bonda dowiemy się, iż dziadek agenta 007 był Polakiem ukrywającym się pod kryptonimem Jot 23.

 

MUZYCZNA RECENZJA

DAVE GAHAN AND SOULSAVERS – Angels And Ghosts (2015)

Nuda materializuje się pod przeróżnymi postaciami. Może objawić się w kolejce w Kauflandzie, w sypialni, mnie złapała podczas przesłuchania najnowszego wspólnego albumu wokalisty Depeche Mode, Dave´a Gahana, i brytyjskiego duetu Soulsavers. Poprzednia współpraca Gahana z Soulsavers wypadła znacznie lepiej. Z albumu „The Light the Dead Sea” (2012) tryskała radość z kokieterii z muzyką soul, bluesem czy folk rockiem. Tymczasem „Angels And Ghosts” nie wywołuje żadnych emocji. Nawet negatywnych. To zestaw nudnych, drażniących uszy garażowych piosenek pozbawionych ikry. Refreny są przewidywalne jak forma Banika Ostrawa, a dyspozycja wokalna Gahana też budzi wątpliwości. Niechlujne, nieciekawe aranżacje wywołują wspomnienia studenckich lat, kiedy to wieczorem wpadało się do muzycznego klubu na byle co. A jeśli już trafiło się na galaktyczną nudę, to na ratunek spieszyło piwo, które niczym czarodziejski pierścionek Arabeli z grupy muzycznych nieudaczników w kilka sekund robiło co najmniej King Crimson. Szkoda, że Dave Gahan, Rich Machin i Ian Glover  nie zaczekali z nową płytą, zanim znajdą utwory godne następcy „The Light the Dead Sea”. We współczesnej branży muzycznej mało kto jednak przestrzega zasady „spiesz się powoli”.  

Cały Pop Art w sobotnim, drukowanym wydaniu gazety.