czwartek, 17 kwietnia 2025
Imieniny: PL: Anicety, Klary, Rudolfina| CZ: Rudolf
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 184 ze Stevenem Wilsonem | 02.02.2016

Drugi styczniowy Pop Art utrzymany jest wyłącznie w klimacie muzycznym. Z nastawieniem na nową płytę Stevena Wilsona.

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 15 s
Steven Wilson. Fot. ARC

MUZYCZNA RECENZJA

 

STEVEN WILSON – 4 1/2

Wobec twórczości Stevena Wilsona nie można być obojętnym. Rzesza wielbicieli lidera grupy Porcupine Tree (która tak na dobrą sprawę od kilku sezonów nie istnieje, bo Steven rzucił się w wir katriery solowej) wciąż się rozrasta. To nie tylko Jaworze, gdzie Steven odcisnął w jednej ze szlachetnych rodzin duży ślad po świetnej płycie „Hand Cannot Erase”, Paryż czy Londyn – gdzie Wilson najchętniej koncertuje, czy w końcu Poznań, Kraków i Praga – gdzie wystąpi w kwietniu. Muzyka jednego z największych pracoholików rocka trafia w gusta odbiorców na całym świecie. Zaznaczam, że to nie będzie typowa recenzja, a raczej wyznanie miłosne. Ja też bowiem zaliczam się do skrajnych wielbicieli Stevena Wilsona i lubię bezgranicznie wszystkie jego płyty.   

Najnowsza, „4 ½”, to wprawdzie EP-ka, czyli „płyta krótkogrająca”, ale w przypadku Wilsona ta definicja nie do końca się sprawdza. Album ma stanowić przejście pomiędzy „Hand Cannot Erase”, a nowym pełnowymiarowym wydawnictwem Wilsona. Jednak prawie 40 minut nowej muzyki na „4 ½” sprawia, że płytę nie tyle można, co trzeba potraktować z należytym szacunkiem. Wilson nie serwuje nam typowych odrzutów w celach zarobkowych. W przemyślany sposób na album złożyło się sześć różnorodnych kompozycji, które mają charakteryzować sześć twarzy Wilsona. Część utworów powstała w ramach nagrywania poprzedniego albumu „Hand Cannot Erase”, część to efekt art rockowej retro-fascynacji z okresu „The Raven That Refused To Sing”, zaś zamykający EP-kę temat „Don´t Hate Me” pochodzi z albumu Porcupine Tree „Stupid Dream” z 1998 roku. Perfekcjonista Wilson ponad 9-minutowy „Don´t Hate Me” zaaranżował jednak od nowa, zapraszając do współpracy swoją ulubioną wokalistkę, Ninet Tayeb. I warto przyznać, że tam, gdzie Wilson w oryginale poniekąd smęcił, Ninet spisuje się rewelacyjnie. Jej anielski głos dodaje tej kompozycji nowej jakości, zaś solówki Theo Trevisa i Stevena Wilsona nowej magii. To jeden z takich duetów, który został zmajstrowany po mistrzowsku od początku do końca i który na pewno nigdy nie trafi do playlisty stacji telewizyjnej „Šlágr TV”.

Album otwiera „My Book Of Regrets”, rozbudowany temat z licznymi zmianami nastrojów. Nie zmieścił się na ostatnim albumie studyjnym Wilsona, ale słusznie nie został wyrzucony na śmietnik. Refleksyjny, zadumany, taki, jaki Wilson jest skądinąd również w prywatnym życiu. Omijają go skandale, przyciągają tymczasem tak piękne muzy, że czasami można odnieść wrażenie, że to nie Tomáš Rosický jest reinkarnacją Mozarta, a właśnie Wilson. Kto lubił wcześniejsze wcielenie Porcupine Tree, zbliżone do progresywnego metalu, zachwyci się „Vermillioncore”. W tym utworze gitarowe salwy burzą stereotyp kruchej, acid jazzowej kompozycji, na którą zanosiło się na wstępie. Miłośnicy mainstreamowego, mniej zapętlonego Wilsona pokochają z kolei „Happiness III” – jak żywcem wyjęty z któregoś z albumów grupy Blackfield (kolejnego z wielu wcieleń tego multiinstrumentalisty). EP-ka „4 ½” to dla fanów Stevena Wilsona pozycja obowiązkowa. Dla tych, którzy dopiero zaznajamiają się z jego wielowymiarową twórczością, dobry przewodnik po muzycznej galaktyce Wilsona.

PRZEZ LORNETKĘ

WRACA TIDES FROM NEBULA. Jeden z luksusowych, polskich towarów eksportowych – warszawska formacja Tides From Nebula, 6 maja powróci z nowym albumem studyjnym. Z oficjalnej notatki prasowej można wywnioskować, że muzycy są bardzo zadowoleni z owoców swojej prawie dwuletniej pracy. – Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że wydajemy kolejną płytę. Mamy za sobą emocjonujący czas pracy z wybitnymi producentami, od których bardzo dużo się nauczyliśmy. Dlatego uznaliśmy, że chcemy zmierzyć się z samodzielną produkcją nowego albumu. Proces jego powstawania był bardzo spontaniczny, bliższy temu z debiutu. Płyta jest jednak mroczniejsza i odważniejsza. Czujemy, że słychać, że nie jesteśmy już debiutantami. 

33. ALBUM ELTONA JOHNA. Już niebawem, 5 lutego, ukaże się nowy album studyjny Eltona Johna. Niektórzy faceci w jego wieku ograniczają się do oglądania seriali, tymczasem sir Elton wciąż ma wiele do powiedzenia i to o wiele młodszym od siebie kolegom z branży muzycznej. Album zatytułowany „Wonderful Crazy Night” zabrzmi m.in. 18 czerwca podczas koncertu na Life Festival Oświęcim. Jeśli dokładnie policzymy wszystkie płyty Eltona Johna, dobrniemy do liczby 33. To jednak wciąż nic w porównaniu z kolekcją jego okularów i kapeluszy.

ZATAŃCZYMY Z SANTANĄ. I jeszcze jedna muzyczna legenda , Carlos Santana. Gitarzysta wskrzesił projekt Santana, z którym święcił sukcesy... 45 lat temu. 15 kwietnia Santana wróci z nową płytą „Santana IV” nagraną ze starymi znajomymi z oryginalnego składu. Oprócz Carlosa Santany (gitara) w projekcie wzięli udział także Gregg Rolis (klawisze, wokal), Neal Schon (gitara), Michael Carabello (instrumenty perkusyjne) oraz Michael Schrieve (perkusja).    

 



Może Cię zainteresować.