Neo-western i stary, dobry Joe Satriani – oto najnowsze propozycje Pop Artu na długie zimowe wieczory.
Janusz Bittmar
RECENZJE
GODLESS (Bezbożnicy)
Steven Soderbergh obiecywał, że skończy z Hollywood i w pełni poświęci się twórczości telewizyjnej. Siedmioodcinkowy western „Godless” (w polskim tłumaczeniu „Bezbożnicy”) premierę miał w listopadzie ub. roku na platformie Netflix. Za scenariusz odpowiadał Scott Frank, za produkcję Soderbergh, ale znając życie, Frank napisane dialogi oddawał do skrupulatnej kontroli Mistrzowi. Serial jest tak przesiąknięty stylistyką dawnych filmów Soderbergha, że aż chce się klaskać z radości. Fabryka snów z Los Angeles może zazdrościć odwagi, powstał bowiem jeden z najlepszych westernowych obrazów ostatnich lat.
Western niekoniecznie musi być sztampowy. „Godless” szokuje, wykorzystując do tego ponadczasowe tematy społeczne. W miasteczku La Belle w Nowym Meksyku w drugiej połowie XIX wieku już na pierwszy rzut oka coś jest nie tak. Z okien i werand domów spoglądają w większości kobiety, budynek pierwotnie przeznaczony do uciech cielesnych przekształcony został w szkołę, a miejscowy szeryf przeżywa typowy kryzys średniego wieku ze wszystkimi wątpliwymi konsekwencjami. Szybko dowiadujemy się, że przed dwoma laty w pobliskiej kopalni doszło do nieszczęśliwego wypadku, w którym śmierć ponieśli prawie wszyscy miejscowi mężczyźni. Miastem zarządzają więc wdowy, których okoliczności zmusiły do podjęcia się wielu męskich ról w życiu. Gdyby Maria Konopnicka żyła na Dzikim Zachodzie, to w La Belle znalazłaby raj na ziemi. Proszę się jednak nie obawiać, to nie westernowy „Seks w wielkim mieście”.
„Godless” jest wierny tradycji westernu, serwując widzom na talerzu czarno-białe charaktery. Nie trzeba się długo zastanawiać, za kogo będziemy trzymali kciuki. Demoniczny psychopata Frank Griffin (życiowa kreacja Jeffa Danielsa) terroryzuje południowe stany ze swoją bandą zwyrodniałych kowbojów w poszukiwaniu byłego członka gangu – Roya Gooda. Aby tradycji stało się zadość, pojawiają się też wątki miłosne, potraktowane jednak przez Scotta Franka zgodnie z nietuzinkową stylistyką serialu. Są tak skomplikowane, że po kilku odcinkach o mało nie sięgnąłem po książkę Sigmunda Freuda „Psychopatologia życia codziennego”. Michelle Dockery w roli samotnej matki wychowującej na odludziu syna ociera się o geniusz aktorski, bo tak zmartwionej i sfrustowanej seksualnie kobiety na planie filmowym już dawno nie oglądałem. Szkoda tylko, że główny pozytywny bohater obrazu, Roy Goode (Jack O´Connnell), nie dorównuje znakomitemu Jeffowi Danielsowi.
Długie spojrzenia kamery połączone z naprawdę piękną muzyką autorstwa Carlosa Rafaela Rivery przeplatają się z wartką, w naturalistyczny sposób przedstawioną akcją, w której trup ściele się gęsto, a dialogi pomiędzy jednym a drugim mordem zawadzają czasami o ironię Quentina Tarantino. W serialu „Godless” jeden wątek, co ciekawe drugoplanowy, przebija resztę. Na pozór drażliwy temat odmiennej orientacji seksualnej potraktowany został z rzadko spotykanym wyczuciem i artyzmem. Merritt Wever, która do tej pory grała przeważnie w filmach i serialach komediowych, na planie „Godless” uśmiecha się minimalnie, wcielając się po mistrzowsku w bez dwóch zdań najtrudniejszą postać w swojej aktorskiej karierze. I co z tego, że kocha inaczej, kiedy koltem posługuje się lepiej od większości rewolwerowców.
Tradycja amerykańskich westernów nie umarła wraz z Johnem Waynem. Odrodziła się tylko w nieco innej postaci. Zapotrzebowanie współczesnego widza jest w dodatku znacznie większe. Nie wystarczą już plamy pod pachami i zręczne palce na spuście rewolwera. Chcemy, żeby ten traktowany kiedyś pobłażliwie gatunek zmuszał do głębszej refleksji. Twórcy „Godless” wywiązali się z tego trudnego zadania znakomicie.
JOE SATRIANI – What Happens Next”
Nie będę zbytnio oryginalny. Joe Satriani starzeje się jak wino. Dwa lata po ukazaniu się przeciętnej płyty „Shockwave Supernova” artysta serwuje nam kolejną porcję gitarowych pejzaży. Oczywiście jak najbardziej rockowych, w duchu najlepszych płyt Satrianiego. Na aktualnym albumie Satriani otoczył się znakomitymi kolegami po fachu. Na perkusji szaleje Chad Smith (Red Hot chili Peppers), na gitarze basowej Glenn Hughes (były członek Deep Purple). Obaj wspomniani panowie uwielbiają funkowe klimaty, co słychać w wielu utworach, a najmocniej w rewelacyjnym „Smooth Soul”.
61-letni Satriani znajduje się już na takim etapie kariery, że nikomu nie musi udowadniać, jakim jest gitarzystą. A jest jednym z najlepszych gitarzystów w historii rocka. Pod względem techniki gry dorównują mu nieliczni. No może pojedynek na gitary Joe Satriani – Steve Vai będzie remisowy, ale osobiście wolę „Ibaneza” Satrianiego, którego technika nie sprowadza się do gwałcenia instrumentu, ale na pierwszym miejscu liczy się melodia. Album „What Happens Next” przepełniony jest melodycznymi, pełnymi uroku kompozycjami. Nie brakuje typowych dla mistrza ballad („Cherry Blossoms”), przeważają jednak szybkie, pulsujące rockowym sercem utwory. Świetne wrażenie robi chociażby ortodoksyjny hard rockowy czad w postaci utworu „Thunder High On The Mountain”. Sekcja rytmiczna Smith-Hughes prowadzi statek w oko cyklonu, gitara Satrianiego utrzymuje jednak korsarzy przy życiu nawet w najbardziej zwariowanych dialogach muzycznych.
Na najnowszym albumie mniej jest pierwszoplanowych solówek mistrza. Nacisk położono na pracę zespołową. Gdybym jednak miał wybrać ulubioną solówkę z tej płyty, to chyba postawiłbym na „Catbot”. W czasach, kiedy młode zespoły rockowe coraz rzadziej sięgają po wirtuozów gitary, ograniczając się do malowania pejzaży oszczędnymi środkami, Satriani melduje się ze znakomitym albumem. Słuchając „What Happens Next” podczas jazdy w samochodzie, nawet z fiata pandy można wycisnąś 200 na godzinę.