Sobotni wieczór 17 lutego w Zabrzu wyjątkowo nie należał do Górnika, który w Lotto Ekstraklasie piłkarskiej swój mecz miał rozegrać dwa dni później, w poniedziałek. Zagrał kto inny, Steven Wilson, jeden z najbardziej wpływowych rockowych artystów ostatnich dwóch dekad. I to jak!
RECENZJA
STEVEN WILSON (Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu)
Kolejna z rzędu europejska trasa koncertowa Stevena Wilsona nie mogła ominąć Polski. Od początku kariery, jeszcze za sterem progrockowej grupy Porcupine Tree, filigranowy Brytyjczyk czuł się nad Wisłą jak u siebie w domu. Polacy, podobnie jak Włosi czy Japończycy, kochają wymuskane rockowe klimaty. Pink Floyd, King Crimson, Camel, Marillion – i inni prekursorzy art rocka zawsze mogli liczyć na polskich fanów. Steven Wilson, który od kilku lat konsekwentnie zajmuje się własnymi, solowymi projektami, bądź też kooperacją z izraelskim wokalistą Avivem Geffenem, przyjechał do Zabrza przeziębiony. Przypadkowo dowiedziałem się o tym przed koncertem, stojąc w kolejce po herbatę i wsłuchując się w rozmowę członków ekipy koncertowej. Nie wiem, jakim magicznym medykamentem raczyli Wilsona organizatorzy z Domu Muzyki i Tańca, ale chciałbym mieć ten trunek w domowej apteczce. Zaliczyłem już cztery koncerty Mistrza, ale w minioną sobotę Wilson za mikrofonem wręcz brylował. O tym, że jest świetnym multiinstrumentalistą, genialnym gitarzystą, wiedzą wszyscy fani. Nie wszyscy jednak mają świadomość tego, że Wilson na początku kariery Porcupine Tree męczył się za mikrofonem niemiłosiernie. Pomogły profesjonalne lekcje śpiewu, wiara we własne zdolności i wiele wskazuje na to, że również ów tajemniczy polski napój bogów.Wilson w Zabrzu zaprezentował utwory ze swojej ostatniej płyty studyjnej „To The Bone”, a także czterech poprzednich solowych wydawnictw. Tradycyjnie skupił się również na przekroju kariery w barwach Porcupine Tree. Nie ukrywam, że do trasy koncertowej „To The Bone” podchodziłem z lekkim niepokojem. Ostatni album Wilsona różni się bowiem nieco od jego poprzednich płyt nie tylko zawartością muzyczną, ale też tekstową. W muzyce Wilsonowi coraz bliżej do mainstreamu, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. W warstwie lirycznej artysta coraz bardziej skupia się na problemach egzystencjalnych, na rozterkach miłosnych, czyli na nietypowych bądź co bądź problemach faceta po pięćdziesiątce. Zjawiskowy wieczór w Zabrzu rozwiał jednak moje wątpliwości. Wszystko, co lubię u Wilsona, było na swoim miejscu. Ba, nawet zagrane z jeszcze większą mocą, momentami wręcz metalowo. Jeden ze sztandarowych utworów Porcupine Tree, „Sleep Together” z płyty „Fear Of The Blank Planet” (2007), zabrzmiał w Zabrzu z takim pazurem, że do teraz czuję ciarki na plecach. Ostre, progmetalowe fragmenty koncertu, mogły niektórych szokować. I mam takie przeczucie, że Wilson z premedytacją położył nacisk na głośne, bezkompromisowe granie. To jeszcze nie była Metalmania, ale było blisko. – Niektórzy zarzucali mi po nagraniu ostatniej płyty, że za bardzo zbliżyłem się do popu. Jednak pop to nie tylko Justin Bieber, ten gatunek też posiada swoich bohaterów z prawdziwego zdarzenia. The Beatles, Prince, Abba, Depeche Mode, Tears For Fears – przekonywał Wilson podczas dialogu z audytorium Domu Muzyki i Tańca.
I żeby nie być gołosłownym, sięgnął po najbardziej radiowy przebój z „To The Bone”, utrzymany w klimatach Abby i The Beatles skoczny „Permanating”. Z najnowszej płyty najlepiej moim zdaniem wypadły jednak inne kawałki. Zagrany jako drugi w kolejności, przepiękny temat miłosny „Pariah” (z efektowną 3D projekcją towarzyszącej artyście wokalistki Ninet Tayeb) oraz „The Same Asylum As Before” z wyraźnymi cytatami muzyki Yes, aczkolwiek Wilson zapowiedział ten utwór w hołdzie dla zmarłego Princea. - Zawsze chciałem śpiewać w takich rejestrach, jak Prince. I ta piosenka jest spełnieniem moich marzeń – stwierdził pół żartem, pół serio, wyprzedzając pierwsze takty gitary basowej Nicka Beggsa. Warto w tym miejscu wspomnieć o muzykach, towarzyszących Wilsonowi na scenie. Proszę bardzo: klawiszowiec Adam Holzman, wspomniany basista Nick Beggs, perkusista Craig Blundell i gitarzysta Alex Hutchings. Jak mawiał były selekcjoner piłkarskiej reprezentacji Polski, Leo Beenhakker, wszystko „international level”. Alex Hutchings zmienił podczas najnowszej trasy koncertowej Guthriego Govana, z kolei Craig Blundell perkusistę Marco Minnemanna. Nowy gitarzysta wpisał się idealnie w metalowe fragmenty koncertu, grając z namiętnością Iron Maiden i teatralnością Guns´n´Roses. Tylko w jednym momencie żałowałem, że na scenie w Zabrzu nie stoi Guthrie Govan – w instrumentalnym utworze „Regret 9” z przedostatniej płyty „Hand Cannot Erase”. Govan potraktował solówkę bardziej bluesowo, z większym wyczuciem. Ale to moje, prywatne odczucie. Z tego albumu muzycy zaserwowali też ponad trzynastominutową kompozycję „Ancestral”, zagraną może jeszcze lepiej, niż w studio.
Nacisk na dopieszczone do ostatniego dźwięku koncerty są zresztą znakiem firmowym Stevena Wilsona, podobnie jak jego wstręt do pstrykania zdjęć smartfonami. Też pstrykałem, ale po nieco neurotycznej uwadze Wilsona, okraszonej popularnym wśród rapperów słowem rozpoczynającym się na „f” w stronę publiczności, zaniechałem tej haniebnej czynności. Z gitarą i mikrofonem Wilsonowi zdecydowanie bardziej do twarzy, aniżeli w filozoficzno-socjologicznych dywagacjach. Najlepszy przykład? Fajnie potraktowany, w stylu Kurta Cobaina kawałek „Even Less” z trochę zapomnianego już albumu Porcupine Tree „Stupid Dream” (1999). Zamiast monumentalnego, hard rockowego riffu znanego z pierwotnej wersji, Wilson zagrał sam na sam.... ze sobą. Na pięć minut zamienił się w zwykłego chłopaka z gitarą. Zwykłego-niezwykłego. W finale koncertu nie mogło zaś zabraknąć cudownego tytułowego tematu „The Raven That Refused To Sing” wieńczącego dla mnie najlepszy album solowy Wilsona.
Na sam koniec recenzji, prywatna uwaga do ekipy siedzącej za konsoletą dźwiękową, która do połowy koncertu nie radziła sobie ze zniekształceniami w wysokich rejestrach. Panowie, spokojnie można było zejść z decybeli. To nie był stadion piłkarski.
JANUSZ BITTMAR