poniedziałek, 9 września 2024
Imieniny: PL: Aldony, Jakuba, Sergiusza| CZ: Daniela
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: JAROMÍR NOHAVICA – Máma mi na krk dala klíč (recenzja) | 18.11.2020

Ktoś, kto pierwszy zechce rzucić kamieniem, powinien powstrzymać się od wybuchu emocji. Pochylam się bowiem właśnie nad najnowszym wydawnictwem śląskiego barda, Jaromíra Nohavicy, a to ostatnio przypomina stąpanie po gorącej lawie. 

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 45 s
W chwilach poetyckiego, a nie politycznego uniesienia Nohavica wciąż potrafi powalić na kolana. Fot. mat. pras.
 
 
Wiem, mnie też Jaromír Nohavica mocno rozczarował wspólnym zdjęciem z Tomio Okamurą w jednej z sieci supermarketów, a wcześniej wymigiwaniem się od trudnych pytań związanych z jego nie do końca szlachetną przeszłością, która przypadła na czasy komuny (m.in. potwierdzoną współpracą ze Służbą Bezpieczeństwa i rzekomym donoszeniem na Karla Kryla). Medal od Putina za krzewienie czesko-rosyjskich kontaktów na płaszczyźnie kulturalnej był już tylko ostatnim elementem dziwnej układanki z ostatnich lat. Faktem pozostaje, że najnowsza płyta śląskiego barda chyba najmocniej została osadzona w klimatach mojego ulubionego Bułata Okudżawy. Pytanie, czy Okudżawa odebrałby dziś telefon z Kremla. Wątpię. W co nie wątpię, to komercyjny potencjał albumu „Máma mi na krk dala klíč”, na którym Nohavica prezentuje świetną formę kompozytorską, jeżeli zaś chodzi o rolę poety – no cóż, na przemian świeci słońce i pada deszcz. 

Po bardzo długim czasie Nohavica serwuje fanom płytę nagraną w zasadzie unplugged, bez prądu, wyłącznie z towarzyszeniem gitary akustycznej i akordeonu. Jeśli wrócą koncerty na żywo, nowy repertuar sprawdzi się idealnie w mniejszych salach, klubach muzycznych, intymny charakter większości utworów nie wymaga bowiem zaplecza dużego stadionu. Owszem, Nohavica uwielbia tłumy i gdyby mógł zagrać jako support Eda Sheerana, skorzystałby z tego pewnie bez mrugnięcia okiem, jednak po skądinąd udanym albumie „Poruba” zafundował sobie wyciszenie. 

 


Remanent duszy rozpoczyna się od tytułowego, pięknego tematu, w którym piosenkarz składa głęboki ukłon swojej mamie. Powroty do dzieciństwa, do przeszłości są tematem przewodnim całego albumu, ale nawet we wspomnieniach Nohavica nie ustrzegł się moralizowania. Na poprzednim wydawnictwie irytował mnie populistyczny utwór „Nájezdnici”, który w warstwie lirycznej idealnie pasuje do programu nacjonalistycznej partii SPD. Teraz nie potrafię przełknąć do końca piosenki „Staré dobré časy”, która zaśpiewana w tonacji skocznego narzekania ukrywa też drugie dno, głębokie przekonanie Nohavicy o własnych racjach. „Do práce každý chodil, nebot’ musel, a Moskva była tam co dneska Brusel” – śpiewa Nohavica i niby jest fajnie, swojsko, bo wszyscy od czasu do czasu lubimy powspominać stare czasy, ale ja zdecydowanie wolę władcę pierścieni z Brukseli, niż z Moskwy. Kiedy Nohavica bawi się w ludowego politologa, nawet udane melodie, którymi pieśniarz potrafi sypać jak z rękawa, szybko zaczynają zalatywać tanią wodą kolońską. 

W chwilach poetyckiego, a nie politycznego uniesienia Nohavica wciąż potrafi powalić na kolana. „Den nenávidí noc, noc nenávidí den, však básník má tu moc, že bude zachráněn, za každou vteřinu do veršů zakletou, dostane květinu, až v máji vykvetou, a z hlubin jezera vyroste mohyla, taková nádhera tu nikdy nebyla” – śpiewa w ukrytym pod numerem ósmym, dla mnie najpiękniejszym temacie na płycie. W tekstach o przemijaniu, ale przemijaniu bez marudzenia, zaakceptowanym przez podmiot liryczny, Nohavica jest jak aparat do transfuzji krwi. Przykładem niech będzie utwór „Zestárli jsme lásko”, w którym Nohavica zawarł definicję ponadczasowej piosenki miłosnej. Bez głębokich metafor („náš syn už je veliký, do plínek už nedělá, zestárli jsme lásko s ním docela”) kreśli piękną, intymną atmosferę. Nieco patetyczną, ale wolę patetycznego Nohavicę od zażartego obrońcy praw człowieka w wersji Okamury czy, jak w przypadku utworu „Dej nám sílu”, pośrednika w relacji z Bogiem. „Až nás svážou do kozelce, dej nám sílu, až si najmou ostrostřelce, dej nám sílu, až nám začnou lámat kosti, dej nám síly, síly dosti, síly tolik, aby neviděli, jak to bolí” – rozpoczyna artysta dialog ze Stwórcą, dialog, który ja odbieram jako nieco wyrachowany, ale może się niepotrzebnie czepiam. 

 


Nowy album swoim folkowym minimalizmem przypomina twórczość kultowych rosyjskich pieśniarzy, wspomnianego na wstępie Okudżawy, a także najbliższego sercu Nohavicy Władimira Wysockiego. Zmarłemu w 1980 roku Wysockiemu zadedykowana została „Píseň pro V.V”. To najdłuższy fragment płyty, ponad czterominutowy ukłon w stronę Wysockiego, w którym słowa zostały otulone w proste, piękne strofy o przyjaźni. Efektowny potrafi być Nohavica również w krótkich protestsongach – niespełna dwuminutowy utwór „Vlci” ma wszelkie dane po temu, żeby zostać pokazowym numerem na koncertach. „Řekni sýr” to z kolei rubaszny blues, w którym Nohavica nie po raz pierwszy zresztą udowadnia, że nie brakuje mu dystansu do życia i śmierci. Od razu na myśl przychodzi mi klasyk z jego starszego repertuaru, „Až to se mnu sekne”, z wyśmienitej płyty „Divné století” (1996). 

Na przestrzeni kilku ostatnich lat Jaromír Nohavica stracił wielu wiernych fanów. O powodach pisałem na wstępie recenzji. Ja podchodzę ostrożnie do wszystkich jego płyt nagranych po 2006 roku. Wiem na pewno, że akustyczny album „Máma mi na krk dala klíč” zostanie ze mną na dłużej. A czy jestem w stanie wybaczyć? „Z generacji czterdziestolatków jest chyba najbardziej wnikliwym i utalentowanym pieśniarzem. To odważny człowiek, aż nazbyt może często podkreślający fakt, że Bóg nigdy dla niego nie istniał. Twardy, zaangażowany, zawsze dociera do sedna rzeczy” – skomplementował ongiś Nohavicę… Karel Kryl. 
 




Może Cię zainteresować.