sobota, 19 kwietnia 2025
Imieniny: PL: Alfa, Leonii, Tytusa| CZ: Rostislav
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Nowy wyczekany Tool | 10.09.2019

Zastanawiacie się może, jakiej muzyki słuchałby prywatnie Ludvig van Beethoven, gdyby żył w rzeczywistości XXI wieku? Wskazówkę znajdziecie w recenzji najnowszego albumu amerykańskiej grupy Tool. 

Ten tekst przeczytasz za 3 min. 45 s
Fot. ARC
 
Kiedy kilka miesięcy temu na okrągło słuchałem wydawnictwa formacji A Perfect Cirle, w której główną rolę gra wokalista grupy będącej bohaterem poniższej recenzji, zastanawiałem się, czy aby kiedyś doczekam się jeszcze nowego albumu Tool. Następca „10,000 Days” od 30 sierpnia jest już z nami, to znaczy ze wszystkimi, którzy nie zwątpili w ten zespół na przestrzeni trzynastu lat pełnych obietnic, rozczarowań – i tak na okrągło. 
Muzycy Tool nigdy nie byli tytanami pracy, ale trzynaście lat czekania na kolejny album studyjny to lekka przesada. W tym czasie można się było nabawić prawdziwego syndromu abstynenta, który fanów Tool o słabszych nerwach mógł zaprowadzić w niebezpieczne rejony, chociażby do fanklubu Justina Biebera. 

Skupmy się jednak na pięknej teraźniejszości. Album „Fear Inoculum” powstawał w bólu, ale jak pisał Wincenty Rzymowski, polski literat, dziennikarz i polityk, „kto chce świecić, ten musi się spalać”. Maynard James Keenan, wokalista grupy, świeci na najnowszej płycie niczym Las Vegas nocą. Tool bez Maynarda nie byłby Toolem. Muzyka amerykańskiej formacji w dalszym ciągu zachwyca fuzją metalu i progresywnego rocka, Maynard jednak z płyty na płytę śpiewa coraz bardziej lirycznie. Ten kontrast idealnie słychać w ukrytym pod numerem 4. ponad dwunastominutowym opusie „Invincible”. W refrenie Maynard łagodzi obyczaje, zanurzając słuchacza w oniryczną otchłań, ale jak przystało na Tool – nie na długo. Za takie zmiany nastrojów lubię chłopaków najbardziej. Zakręconą rytmikę trzyma w ryzach zapętlona perkusja, mamy więc prawdziwy metalowy surrealizm. O tym, jak okiełznać demony muzycznej pięciolinii, członkowie Tool mogliby opowiadać godzinami. Prelekcję można zacząć od rozpoczynającego cały nowy album tytułowego utworu. „Fear Inoculum” wabi gitarowymi pejzażami, ciężkim, basowym tłem i czymś specyficznym, co trudno opisać słowami. Kiedy nie wiadomo, o co chodzi, często mówimy, że to magia nas nawiedziła. Magia dźwięków w przypadku Tool powoduje gęsią skórkę. W utworze „Pneuma” zniewala hard rockowy riff rodem z Black Sabbath. Niby w muzyce rockowej już wszystko zostało wymyślone, ale w rękach mistrzów nawet wyświechtane pomysły potrafią powstać niczym Feniks z popiołów. 
 
 

Aranżacje wszystkich dziesięciu tematów na płycie dopieszczone są do najmniejszego szczegółu. To jednak nie zasługa trzynastu lat pracy twórczej, a pedantyzmu czteroosobowej załogi. Perkusista Danny Carey ma w tym klubie najwięcej do powiedzenia, co słychać w każdej sekundzie pędzącej do przodu rytmiki. Carey zawłaszczył cały ósmy utwór na albumie, zapraszając słuchaczy w perkusyjną podróż po plantacji czekolady. „Chocolate Chip Trip” idealnie sprawdzi się na koncertach, o czym Tool przekonali już zresztą fanów podczas ostatniej trasy koncertowej, na której zagrali wybrane kompozycje z przygotowywanego albumu, włącznie z tym pięciominutowym instrumentalnym popisem. Mniej zakochany w sobie, za to bardziej dekadencki gitarzysta Adam Jones czaruje w najlepszym, moim zdaniem, utworze w całej dyskografii Tool – „7empest”. Najdłuższy na płycie, trwający ponad piętnaście minut temat rozwija się jak prawdziwa symfonia. W trakcie pierwszego słuchania można w dodatku nabawić się palpitacji serca, kiedy próbuje się ogarnąć wszystkie dźwięki wystrzelone z armaty. 

Pytanie, które warto postawić na koniec, brzmi podejrzanie znajomo: „Ile lat przyjdzie nam  czekać na następną płytę Tool?” Trzynaście, a może piętnaście? Wtedy Justin Bieber będzie zbliżał się do czterdziestki. Dopiero.   




Może Cię zainteresować.