piątek, 3 maja 2024
Imieniny: PL: Jaropełka, Marii, Niny| CZ: Alexej
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: IL BOEMO NAJLEPSZYM FILMEM 2022 ROKU! Przeczytajcie recenzję! | 05.03.2023

Czeskiego Lwa dla najlepszego filmu 2022 roku zdobył w sobotę „Il Boemo”. Znakomity obraz Petra Václava zebrał aż sześć statuetek. To film, w którym muzyka ma szczególne, ba, najważniejsze miejsce. Zapraszamy do lektury kolejnego odcinka Pop Artu! 

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Fot. mat. pras./PILOT FILM

Czeskie kino w ostatnich latach przypomina podniszczoną nieco huśtawkę. Z oddali wabi, żeby się pohuśtać, ale po bliższych oględzinach pozostaje rozgoryczenie, bo śruby jęczą, a cała konstrukcja ledwo trzyma się kupy. Na fali łatwych zdobyczy w dalszym ciągu trwa ofensywa lekkich komedii romantycznych, ale są też wyjątki, potwierdzające regułę. Jedną z nich był film Petra Jákla „Jan Žižka”, który w tej rubryce został już poddany (brutalnej nieco) rozbiórce. Dziś chciałbym zwrócić uwagę na szczególny obraz – „Il Boemo” – nakręcony w czesko-włoskiej koprodukcji, który powinien zainteresować nie tylko miłośników opery. 

Mieszkający na stałe we Francji reżyser Petr Václav przez dziesięć lat przymierzał się do nakręcenia życiorysu czeskiego kompozytora Josefa Myslivečka (1737-1781), szukając nie tylko środków finansowych, ale też pomysłów, jak podejść do tematu. Václav zdawał sobie sprawę z tego, że zapomniany przez wieki Mysliveček, którego kojarzą tylko najbardziej zagorzali fani opery, jest zupełnie innym bohaterem filmowym, niż chociażby Wolfgang Amadeusz Mozart. „Amadeusz” Miloša Formana był w 1984 roku prawdziwym objawieniem i do dziś pozostaje klasyką gatunku. Obraz „Il Boemo”, który będzie czeskim wysłannikiem w walce o Oscary, już na starcie został więc pozbawiony bardzo istotnej przewagi zwanej potocznie „znaną gębą”, którą rekompensuje artystycznymi środkami o niespotykanej skali jak na czeskie warunki ostatnich lat. 

Film kręcono w różnych miejscach, z przewagą Włoch, które zostały pokazane z rozmachem, na jaki pozwalały zresztą tamtejsze piękne wnętrza pałaców i teatrów. W oryginale „Il Boemo” powstał w języku włoskim, w czeskich kinach można napotkać na dwie wersje – z czeskim dubbingiem i z napisami. Polecam zdecydowanie drugą opcję, w której odtwórca głównej roli Vojtěch Dyk mówi po włosku, bo dopiero wtedy w pełni docenimy trudy i zarazem piękno tego zawodu. 37-letni aktor wykorzystał swój potencjał na maksimum, wcielając się w kompozytora Myslivečka z pasją miłośnika muzycznej pięciolinii. Dyk, który zajmuje się aktywnie również muzyką, jest wziętym piosenkarzem lubującym się m.in. w jazzie i swingu, szybko zrozumiał intencje reżysera. Václav chciał nakręcić film artowy, pozbawiony zachcianek popcornowej publiczności. I w tym założeniu poszukiwał aktora ze słuchem absolutnym, potrafiącego w miarę szybko ogarnąć włoski na takim poziomie, żeby w tym języku nauczyć się wszystkich dialogów. Efekt jest piorunujący, biorąc pod uwagę, że Dyk nie nauczył się włoskiego, ale… tylko dialogów potrzebnych do zagrania roli. 



Film rozpoczyna się w momencie, kiedy Mysliveček, chorujący już wtedy na zaawansowany syfilis, bilansuje swoje życie. Bardzo szybko jednak kamera przenosi widza na początek całej historii, do okresu, w którym ważyły się losy kompozytora. Niewiele zabrakło bowiem, a utalentowany muzycznie Mysliveček zostałby młynarzem w okolicach Pragi, tak jak jego ojciec i brat. Swoim zapałem i oczywistym talentem przekonał jednak do siebie muzycznych mecenasów, osiadając na stałe we Włoszech. Tam Giuseppe Mysliveček z młodzieńczym wigorem poszukiwał idealnych nut prowadzących do serc słuchaczy, a zwłaszcza słuchaczek. Reżyser Petr Václav skupił się w filmie nie tylko na muzyce, której poprzez długie arie operowe dano duże pole do popisu, ale też na sprawach bardziej przyziemnych. Zanim przystojny Mysliveček zachorował, jego życie przeplatane było komponowaniem muzyki na zamówienie i uwodzeniem włoskich (i nie tylko) szlachcianek. Jego „femme fatale” była piękna, eteryczna Anna (w tej roli Lana Vlady), ale też niezliczona liczba innych urodziwych panien i kobiet na konkretnym, czytaj atrakcyjnym stanowisku.  

Vojtěch Dyk w jednym z wywiadów zagalopował się na tyle, że Myslivečka porównał do Michaela Jacksona. „Był Jacksonem muzyki barokowej ówczesnych czasów” – zauważył aktor i piosenkarz, odnosząc się jednak nie do spraw sercowo-pościelowych bohatera, a jego parcia na bramkę 18-wiecznej pop-kultury. Po części ma rację. Dzieła Myslivečka krytyka muzyczna właśnie w ten sposób bowiem ocenia, podkreślając głównie komercyjny charakter jego muzyki. Opery w drugiej połowie XVIII wieku były postrzegane przez ówczesnych odbiorców tak samo, jak obecnie piosenki Eda Sheerana. Owa lekkość muzyki Myslivečka została niemniej na nowo zdefiniowana przez Václava, poszukującego w jego twórczości czegoś więcej, niż tylko zabawy. Warto się więc skupić na wielu operowych ariach tworzących muzyczny kręgosłup filmowej opowieści. Muzyczna warstwa filmu została zresztą potraktowana po mistrzowsku. W „Il Boemo” zagrała świetna orkiestra barokowa Collegium 1704 pod batutą Václava Luksa, z gościnnym udziałem sopranistki Simony Šaturowej. Orkiestra specjalizuje się właśnie w muzyce XVIII wieku, z naciskiem na takich artystów, jak Bach, Händel czy właśnie Mysliveček. Pisałem wprawdzie o komercyjnym pędzie Myslivečka do sławy, ale wtedy nikt nie bawił się w artystę undergroundowego, każdy chciał przeżyć w trudnych czasach. Pomysł na łatwo wpadającą w ucho operową arię nie pomniejsza jednak zasług Myslivečka w rozwój gatunku, który ma się dobrze również w XXI wieku. W filmie wykorzystano nie tylko najbardziej znane fragmenty jego twórczości, reżyser sięgnął też po bardziej skomplikowane aranżacje, którymi Mysliveček zauroczył i oszołomił zarazem młodego wtedy Mozarta. Scena spotkania Myslivečka z młodziutkim Mozartem, który za fortepianem dosłownie w kilka sekund genialnie rozbudował motyw nucony przez czeskiego kompozytora, należy do najlepszych w całym filmie. 

Dać się ponieść emocjom, wsłuchując się w muzykę, która po prawie trzystu latach nic nie straciła na ekspresyjności, to jeden ze sposobów, jak zakochać się w tym filmie. Drugi sposób, równie wart świeczki, to zapoznanie się z niebanalną historią kompozytora, który miał mniej fartu od artystów wpisanych na stałe w kanon muzyki klasycznej. Zaznaczona śmiertelną chorobą artysty druga połowa filmu umożliwia widzowi jeszcze mocniej zidentyfikować się z tą piękną muzyką. 

 


Może Cię zainteresować.