wtorek, 23 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Ilony, Jerzego, Wojciecha| CZ: Vojtěch
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: TÁR (recenzja) | 21.03.2023

12 marca w Dolby Theatre w Los Angeles rozdano Oscary za rok 2022. Aż sześć nominacji otrzymał film „Tár”, który gorąco polecam w dzisiejszej odsłonie Pop Artu - pisze Janusz Bittmar. 


Ten tekst przeczytasz za 4 min. 60 s
Fot. mat. pras.

Zanim Todd Field, amerykański reżyser, aktor i scenarzysta, nakręcił swój najnowszy obraz „Tár”, miał w swoim dorobku zaledwie dwa filmy. I to takie, które do sali kinowych zostały niejako „przeszmuglowane” bocznym wejściem. Debiut „Za drzwiami sypialni” (2001) zdobył niemniej dwie nagrody National Board of Review Award za reżyserię i scenariusz, zaś dramat psychologiczny „Little Children” (2006) potwierdził nieziemski talent Kate Winslet, nominowanej do Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową. 

Po szesnastu latach przerwy reżyser powraca z filmem, który znów stawia przed widzem wiele kontrowersyjnych pytań, oczekując równie niejednoznacznych odpowiedzi. Najnowszą aktorską muzą Todda Fielda jest zaś Australijka Cate Blanchett – laureatka dwóch Oscarów, za drugoplanową rolę w filmie „Aviator” (2004) oraz pierwszoplanową w „Blue Jasmine” (2013). Z tym ostatnim filmem wyreżyserowanym przez Woody’ego Allena wiążą się moje pierwsze przemyślenia po obejrzeniu „Tár”. Otrzymujemy bowiem równie wnikliwą analizę procesu destrukcji narcystycznej osobowości, ale w odróżnieniu od Allena pozbawioną specyficznego poczucia humoru. Field serwuje widzowi coś bardziej na czasie: surową diagnozę na miarę XXI wieku. Żyjemy w czasach, w których pójście na skróty, przywłaszczenie sobie najprostszych definicji, jest nową doktryną. 



Już w szkole uczono nas, że jesteśmy zaledwie cząstką wszechświata. Na nadejście cyfrowego świata pozbawionego jakichkolwiek skrupułów nikt nas jednak odpowiednio nie przygotował. Do walki z cynizmem mediów społecznościowych nie przygotował też głównej bohaterki – słynnej dyrygentki Lydii Tár, obdarzonej z jednej strony wnikliwą muzyczną empatią, a z drugiej strony patologicznym narcyzmem. 

Film zaczyna się nietypowo, oldschoolowo jak w starych przedwojennych czasach: od napisów końcowych. Niekoniecznie musimy je przecierpieć, jak bywa często po ostatnim kadrze filmowym w kinie, kiedy zastanawiamy się, czy warto jeszcze zostać w fotelu przy włączonych światłach. Pomocna w trakcie trochę dłużącej się inwokacji staje się muzyka, misternie wybrana na potrzeby filmu. Zachwyceni będą melomani, zwłaszcza miłośnicy muzyki Gustava Mahlera, Johanna Sebastiana Bacha i Edwarda Elgara. Lydia Tár, która w swoim artystycznym życiu osiągnęła wszystko, ale wciąż ma mało, szykuje z berlińską filharmonią wystawienie „Symfonii Numer 5” Gustava Mahlera. Jej zdaniem najlepszej, tak jak wyjątkowa jest skądinąd cała jej dotychczasowa praca, od Nowego Jorku po Berlin. 

Cate Blanchett do tej roli pasuje wręcz idealnie. Uśmiechy rozdaje bardzo oszczędnie i odwrotnie – polecenia swoim podwładnym strzela z mocą kałasznikowa. W chwilach największego kryzysu wpada do prywatnej sali gimnastycznej, by potrenować boks albo schować się przed światem do drugiego, mniejszego mieszkania w starej kamienicy w Berlinie. W większym, nowoczesnym, mieszka ze swoją żoną i adoptowaną córką. Wątek lesbijski obecny jest w całym filmie, potraktowany został jednak ze smakiem. Field serwuje nam częściej obrazy, jakie Lydia Tár chciałaby przeżywać, rzadziej zaś naturalistyczne sceny. Kobiety, które spotyka na swojej drodze, traktuje przedmiotowo, z muzyką łączą ją z kolei bliższe, bardziej skomplikowane relacje. Blanchett nie tylko rewelacyjnie nauczyła się zmanierowanych, dyrygenckich ruchów stosowanych przez bohaterkę dla podkreślenia własnej wyjątkowości, ale również języka niemieckiego. Włada nim świetnie, włącznie z akcentem, najczęściej w dialogach ze swoją życiową partnerką, zagraną przez niemiecką aktorkę Ninę Hoss. 



Dom zbudowany z pozornie mocnych cegieł w połowie filmu zaczyna się walić. Nie tylko za sprawą nowej, młodej wiolonczelistki z Rosji, ale też pogłębiających się problemów psychicznych głównej bohaterki, która nie radzi sobie z puszką Pandory otwartą przez media. Field pokierował planem filmowym przesiąkniętym świetnymi dialogami w typowy dla siebie sposób, utrzymując widza w napięciu do samego końca. W oczekiwaniu, co jeszcze zawali się w mozolnie wybudowanym życiu zawodowym bohaterki, można łatwo zjeść całą zawartość papierowego pudełka z popcornem. 

Jeśli do tej pory nie zachęciłem Was do odwiedzin kina (film obecnie jest w repertuarze prawie wszystkim dużych i mniejszych kin w regionie), to utwory słynnych kompozytorów muzyki poważnej niech będą dodatkową pokusą. W trakcie pisania tej recenzji w tle leci „Koncert wiolonczelowy e-moll op. 85” Edwarda Elgara, w tłumaczeniu na język Pop Artu – Brytyjczyka, który zdefiniował przebój muzyczny pięćdziesiąt lat wcześniej, niż zrobili to The Beatles. 




Może Cię zainteresować.