sobota, 27 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Sergiusza, Teofila, Zyty| CZ: Jaroslav
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 218: Między Watersem a brzegiem Twin Peaks | 25.06.2017

Czy Roger Waters i David Lynch odcinają kupony od sławy? A może jest wręcz odwrotnie? Zapraszamy do lektury najnowszego Pop Artu.

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 45 s
Roger Waters. Fot. ARC

MUZYCZNA RECENZJA

ROGER WATERS – „Is This The Life We Really Want?”

Karel Kryl i Bułat Okudżawa klaszczą w zaświatach z radości. Kto by pomyślał, że nawet w 2017 roku scena muzyczna wciąż będzie się mogła pochwalić zaangażowanymi „chłopakami z gitarą” wyśpiewującymi do świata swoje protest songi. I kto by pomyślał, że takim bohaterem zostanie 72-letni Roger Waters, współtwórca najlepszych albumów art rockowej grupy Pink Floyd. Waters już na albumach „Animals”, „The Wall” czy „Final Cut” nagranych z grupą Pink Floyd dał się poznać jako niestrudzony obserwator rzeczywistości z lewicową naklejką na czole. Ze swojej przypadłości potrafił też wycisnąć niezłą kasę, zwłaszcza w okresie obalenia muru berlińskiego, który posłużył za idealne kulisy do utworów z „The Wall”. Teraz powraca z najlepszym albumem solowym w swojej karierze. I chce obalić kolejne mury.

Cała płyta „Is This The Life We Really Want?” dotyka współczesnych tematów wyobcowania, za które według Watersa odpowiedzialni są najmocniejsi włodarze świata. Na celowniku znalazł się zaś nie kto inny, jak obecny prezydent USA, Donald Trump. Proszę się więc przygotować na pokaźną porcję politycznie nacechowanych tekstów, które czasami mogą być niestrawne nawet dla lewicowo ukierunkowanego odbiorcy. Na całe szczęście Waters wciąż pozostaje świetnym kompozytorem, o czym przekonuje w tytułowym utworze, dla mnie najlepszym z całej płyty. Atmosferą kompozycja tytułowa przypomina koktajl Leonarda Cohena, Davida Bowiego i Radiohead. Waters do współpracy nad albumem zaprosił Nigela Godricha, wziętego producenta odpowiedzialnego m.in. za ostatnie wydawnictwo Radiohead „A Moon Shaped Pool”. Godrich wywiązał się z zadania, tchnął bowiem w lekko skostniały styl Watersa elementy podprogowej psychodelii.

Czasy, w których Waters sypał z rękawa takie hity, jak „Money” z floydowskiego albumu „Dark Side Of The Moon” czy „Another Brick In The Wall” z opery rockowej „The Wall”, już się raczej nie powtórzą. Jego solowe albumy są inne (niektórzy twierdzą, że nudne), ale „Is This The Life We Really Want?” trzyma się kupy i to dobry znak. Na podstawie własnych doświadczeń dodam, że jeśli ciarki przechodzą jednak po plecach, a tak jest nie tylko w przypadku wspomnianego utworu tytułowego, ale też w kilku innych fragmentach płyty („Picture That”, „The Most Beautiful Girl”, „Smell The Roses”, to musi być dobrze. Ostatnie minuty albumu zlewają się w muzyczną kodę, trochę nadszarpniętą zębem czasu, ale nie mogę mieć tego za złe Watersowi. Wirtuozem gitary nigdy nie był, do malowania pięknych pejzaży miał przecież w Pink Floyd Davida Gilmoura. Traf chciał, że Waters dopieścił swoje piosenki na najnowszy album kilka tygodni po premierze świetnej płyty Davida Gilmoura – „Rattle That Lock”. Obaj panowie udowodnili, że nawet na emeryturze nie trzeba odcinać kuponów od sławy.

SZKLANA RECENZJA

TWIN PEAKS (3. sezon)

Davida Lyncha można kochać albo nienawidzić. Nie można jednak przejść obojętnie wokół jego filmowej i telewizyjnej twórczości. To właśnie Lynch w „Miasteczku Twin Peaks” pokazał, że serial kryminalny nie musi się rządzić wyłącznie czarno-białymi regułami. W czasach, kiedy w telewizorach królowały tasiemcowe kryminały w rodzaju „Miami Vice” czy „Gliniarz i prokurator”, Lynch zaserwował widzom mistykę okraszoną brudnym naturalizmem i polaną czekoladą tak mocnej ironii, że fani pierwszych dwóch sezonów „Miasteczka Twin Peaks” do dziś ze łzami w oczach wspominają pierwsze chwile spędzone w towarzystwie agenta Coopera i spółki. Znakiem rozpoznawczym twórczości Davida Lyncha od zawsze był chaos, nawet w na pierwszy rzut oka przejrzystej ekranizacji „Duny”, kultowego filmu gatunku science fiction.

W serialu „Miasteczko Twin Peaks” nikt tak na dobrą sprawę nigdy nie rozwikłał kluczowej zagadki, po wyemitowaniu dwóch sezonów zabójca studentki Laury Palmer wciąż pozostał anonimowy, co tylko dodało smaku całemu projektowi. Po 27 latach mistrz zdecydował się powrócić z trzecią odsłoną „Twin Peaks”, jeszcze bardziej zwariowaną i zagmatwaną. Reżyser David Lynch zdecydował się na nakręcenie całego serialu nietypową metodą – powstał 18-godzinny film, który twórca pokroił następnie na osiemnaście 60-minutowych kawałków. W całości ponownie maczał palce etatowy współpracownik Lyncha, scenarzysta Mark Frost.

W trzecim sezonie zagęszczenie aktorów, wątków i miejsc akcji jest tak ogromne, że pełna koncentracja przed ekranem nie wystarczy. Jeśli nie chcemy się zgubić po dwóch odcinkach, warto przestawić się na myślenie a` la David Lynch, a to niełatwe zadanie. W nagrodę serial otworzy przed nami zupełnie nowe podwoje. Wkroczymy bowiem w świat paranormalnej rzeczywistości, transgalaktycznej mistyki, przede wszystkim zaś przestaniemy się wreszcie przejmować chaotycznym nurtem akcji. Podejrzewam, że David Lynch powtórzy sprawdzony zabieg sprzed 27 lat i ponownie zamelduje się na mecie bez zwycięzcy. W pierwszych odcinkach trzeciej serii „Twin Peaks” zaskakuje brak najważniejszej postaci serialu, agenta FBI Dale´a Bartholomew Coopera. Najważniejszy aktor w filmografii Davida Lyncha, charyzmatyczny Kyle MacLachlan, cierliwie czeka jednak na swoją okazję, podobnie jak cała masa dziwnych, miejscami nawet cudacznych postaci spacerujących po głównym serialowym deptaku.



Może Cię zainteresować.