Nowe wyzwania Michała Staszowskiego | 23.03.2022
Dopadła mnie presja chwili, a dokładnie presja zbliżającego się terminu oddania pracy dyplomowej na Uniwersytecie Technicznym w Ostrawie – mówi w rozmowie z „Głosem” Michał Staszowski, narciarz alpejski klubu SKI Mosty i reprezentacji RC, który w tym roku oficjalnie zakończył karierę. Na progu jego nowego, post-narciarskiego życia, spotykamy się niejako symbolicznie nie w ośrodku narciarskim, a w greckiej tawernie w Ostrawie-Porubie. Ten tekst przeczytasz za 7 min. 15 s
Foto: Michał Staszowski zakończył wprawdzie profesjonalną karierę, z nartami jednak się nie żegna. Fot. NORBERT DĄBKOWSKI
Decyzja o zakończeniu kariery na pewno nie była łatwa. Jak się czujesz w nowej rzeczywistości? Jeszcze miesiąc temu walczyłeś z powodzeniem w Akademickich Mistrzostwach RC, a teraz widzę, że w plecaku nosisz zapakowane nowe życie…
– Dopadła mnie presja chwili, a dokładnie presja zbliżającego się terminu oddania pracy dyplomowej na Uniwersytecie Technicznym w Ostrawie. Przyznam się, że jestem w plecy z twórczością (śmiech). Pociesza mnie fakt, że to już w zasadzie koniec zimowego sezonu i narty nie będą rozpraszały mojej uwagi.
Zdradzisz może temat twojej pracy na kierunku maszynoznawstwa?
– Temat mojej pracy dyplomowej brzmi: Konstrukční návrh zařízení pro odvijení a rovnání drátu”. Nie będę wnikał w szczegóły, żeby nie zanudzić czytelników waszej gazety. Myślę, że o nartach mógłbym opowiadać godzinami, ale o drucie niekoniecznie. Narciarstwo wciąż pozostaje ważnym ogniwem, ale na pewno nie wrócę już do wyczynowego uprawiania tego sportu. Zastanawiam się natomiast nad ofertami trenowania, ale muszę to wszystko na poważnie przemyśleć. Ostatnio otrzymałem luźną, ale konkretną propozycję dołączenia do sztabu szkoleniowego Gabrieli Cábowej, czołowej czeskiej slalomistki. To są właśnie takie momenty w życiu, kiedy uświadamiasz sobie, że tak na dobrą sprawę z narciarstwem nie można się pożegnać raz na zawsze. To pasja na całe życie, która jednak sprawia, że jesteś poza domem przez osiem miesięcy w roku. Zdradzę, że we wrześniu biorę ślub. Moja narzeczona we wszystkim mnie wspiera, również w temacie trenowania, ale nie ma takiej smykałki do nart, jak ja. W ostatnią niedzielę stała na nartach po raz trzeci w życiu.
W twojej karierze nie omijały cię kontuzje. Dwa lata temu, w cyklu olimpijskim przed igrzyskami w Pekinie, nabawiłeś się kontuzji pachwiny, ale szybko wróciłeś do dawnej dyspozycji i niewiele zabrakło do tego, żebyś wystartował w tegorocznych igrzyskach.
Rozczarowanie już opadło?
– Jeden życiowy sen nie wypalił, ale przede mną nowe wyzwania. Kibicowałem kolegom i koleżankom z kadry przed telewizorem, wymienialiśmy się spostrzeżeniami. Nie wszyscy pewnie wiedzą, że śnieg na trasie w Europie jest zupełnie inny od tego w Chinach czy Stanach Zjednoczonych. W Pekinie z powodu tamtejszego suchego klimatu trasy slalomowe były mniej zlodowaciałe, a więc nawet najmniejszy błąd techniczny mógł przekreślić szansę na dobry wynik. Większość zawodników woli europejskie trasy, narta na zlodowaciałym torze szybciej skręca, jazda jest bardziej dynamiczna. To tak powiedziane w najprostszy sposób, bo niuansów z tym związanych jest znacznie więcej.
Jak bardzo o sukcesie lub niepowodzeniu decyduje sprzęt? Narciarstwo alpejskie to przecież prawdziwa alchemia...
– Bardzo wiele zależy od tego, w jakich relacjach jesteś z przedstawicielami danej marki, z którą podpisałeś kontrakt. Cztery lata temu na mistrzostwach świata trafiłem idealnie, narty same praktycznie szusowały. Przedstawiciel marki, z którą jestem związany do dziś, był wtedy w dobrym humorze i wybrał dla mnie narty, które zazwyczaj podrzuca znacznie mocniejszym reprezentacjom. Ale były też schody, kiedy nie byłem zadowolony z tego, jak zachowują się narty na trasie i wciąż szukałem idealnego rozwiązania. To tak jak w życiu.
Zaczynałeś w wieku siedmiu lat, wówczas jeszcze nart carvingowych nie było. Jak oceniasz carvingową rewolucję w narciarstwie alpejskim?
– Narciarstwo alpejskie bardzo na tym zyskało. Jazda na carvingach jest paradoksalnie trudniejsza do opanowania, ale potem już jest łatwiej. Ten proces zmian dotyczy nie tylko nart, ale też butów, wiązań. Była znakomita czeska narciarka Šárka Záhrobská zauważyła ostatnio, że czasy, które osiągała w trakcie swojej szczytowej kariery, obecnie nie wystarczyłyby nawet do zajęcia miejsca w czołowej trzydziestce.
Narciarstwo nauczyło cię pokory, dyscypliny. Czego jeszcze?
– Nauczyłem się też przegrywać, a to cecha, której brak potrafi drugą osobę mocno zirytować. Ważna jest faktycznie również dyscyplina. Często jest tak, że rano trenujesz w Austrii na lodowcu, a po południu jesteś już na stoku we Włoszech. Kiedy zaczęła się pandemia koronawirusa i ruszyła machina ciągłych testów, to w każdym ośrodku sprawdzaliśmy w pierwszej kolejności, gdzie znajduje się apteka. Dla porównania, kiedy przed pandemią brałem udział w Uniwersjadzie, to tam wprawdzie też obowiązywały restrykcje utrudniające nam sportowcom życie, ale można się było do tego przyzwyczaić.
Z pandemii szybko przeszliśmy do innej, może jeszcze straszniejszej rzeczywistości – wojny na Ukrainie. Masz znajomych w kadrze ukraińskiej, o których się aktualnie martwisz?
– Mam dobrego znajomego z reprezentacji Ukrainy, ale nie będę z przyczyn oczywistych zdradzał jego nazwiska. Kumplujemy się, on ma nawet czeskiego trenera. Zaraz jak wrócił z igrzysk, to zaczęła się cała ta chimera wojenna. I z tego co wiem, to w ostatnich dniach szykował się do wojska, żeby bronić ojczyzny. To, co dzieje się teraz na Ukrainie, to jakiś koszmar. Przejdźmy może do bardziej budujących tematów.
Zatem zapytam, jak to możliwe, że narciarz twojego kalibru spotyka na swojej drodze życiowej dziewczynę, która o nartach nie ma zielonego pojęcia? Myślałem, że to zdarza się tylko w filmach…
– Też tak myślałem (śmiech). Moją narzeczoną spotkałem na wykładzie u Michała Milerskiego, dzień przed zawodami w strzyżeniu owiec. Muszę zdradzić czytelnikom, że owce to moja druga pasja po nartach. Byłem więc u Michała Milerskiego na prelekcji, a ona zjawiła się tam jako słuchaczka i studentka weterynarii. To, że jestem Zaolziakiem, że po zawodach zawsze wracałem do Milikowa, uczestnicząc w życiu naszej polskiej mniejszości narodowej, jest wartością dodaną. Wielu moich kumpli z czeskiej kadry poza nartami nie zna innego świata. Ja owszem i wiem, że nie ciągnie mnie do świata. Zwiedziłem w swojej karierze wiele pięknych miejsc, ale w Beskidach czuję się spełniony. Na moich barkach leży teraz całe gospodarstwo, a więc globtroterem raczej nie będę.
Jesteś podobno mistrzem w strzyżeniu owiec. Jak dochodzi się do takiego mistrzostwa?
– Tak, jak w sporcie. Liczy się sumienność i zapał do pracy. W ciągu roku w moje ręce trafia od pięciu do siedmiu tysięcy owiec, to całkiem sporo. Zmęczenie po wykonanej pracy jest zaś porównywalne do tego po dużych zawodach. I mam nadzieję, że owce są tak samo wyrozumiałe w stosunku do mnie, jak wykładowcy na uczelni w Ostrawie. Nie mam powodów do narzekania, wręcz przeciwnie. Zdarzały się nawet sytuacje, że mogłem zdawać egzaminy w innym terminie, po powrocie z zawodów. Teraz chciałbym odwdzięczyć się z nawiązką za zaufanie.
Janusz Bittmar