Na
wstępie proszę przyjąć serdeczne życzenia z okazji 80. urodzin. Pana życiorysem
z powodzeniem można obdarować kilka osób. Czuje się pan spełniony?
– 80 lat to
i życiorys całkiem długi. Miałem ogromnie dużo szczęścia. Może trochę się do
tego przyczyniłem, ale zdaję sobie sprawę, jak wielką rolę odegrały przypadki i
ludzie, których spotkałem na swojej drodze. Otrzymałem od losu wiele darów.
Wraz z żoną pracujemy nad napisaniem książki i być może otrzyma taki właśnie
tytuł – „Dary losu”.
Á propos
książek, niedawno czytałem biografię Paula Newmana, który również podkreślał
rolę szczęścia w swoim życiu.
– Tak
właśnie jest. Oczywiście Paul Newman na swoje szczęście w pełni zasłużył, ale
warto zdawać sobie sprawę z roli przypadku. Gdybym zdał maturę w innym roku, to
nie trafiłbym na Andrzeja Wajdę w szkole teatralnej. Z drugiej strony być może
wiele spraw potoczyłoby się lepiej.
Andrzej
Wajda, angażując mnie do głównej roli w filmie „Popioły”, zafundował mi
gwałtowne przyspieszenie kariery. Współpraca z kolejnymi reżyserami była
konsekwencją tego, że mając 19 lat zagrałem główną rolę u Wajdy i co równie
ważne, moja postać się obroniła.
Co ma pan
na myśli?
– Choćby to,
że gdybym swoją młodość przeżywał w czasach, w jakich żyjemy obecnie, to
mógłbym wcześniej rozpocząć karierę międzynarodową. W PRL wszyscy byliśmy
zależni od kaprysu władzy, a ta wolała, by polscy artyści nie odnosili sukcesów
w świecie. Swego czasu mogłem zagrać u Bernarda Bertolucciego w filmie „Wiek XX”.
Razem z Robertem De Niro. Ale Film Polski, przez który przechodziły propozycje
z zagranicy, nawet mnie o tym nie powiadomił. Ostatecznie z De Niro zagrał
nikomu jeszcze nieznany Gerard Depardieu. Tak to wyglądało. Mimo wszystko
jednak szczęście towarzyszyło mi przez całe życie. Szczęście i zdrowie, co
obecnie coraz bardziej doceniam.
W „Ziemi obiecanej”. Daniel Olbrychski w środku. Fot. ARC TVP
Współpracował
pan z największymi polskimi reżyserami, m.in. Andrzejem Wajdą, Jerzym
Hoffmanem, Adamem Hanuszkiewiczem oraz Krzysztofem Zanussim...
– Andrzej
Wajda, angażując mnie do głównej roli w filmie „Popioły”, zafundował mi
gwałtowne przyspieszenie kariery. Współpraca z kolejnymi reżyserami była
konsekwencją tego, że mając 19 lat zagrałem główną rolę u Wajdy i co równie
ważne, moja postać się obroniła. Zobaczyła to nie tylko polska publiczność, ale
i międzynarodowa – film był pokazywany na festiwalu w Cannes. To spowodowało,
że stałem się zauważony i popularny, nie tylko w Polsce, ale i na świecie.
Potem był Hoffman, Kutz, Hanuszkiewicz, ale wszystko to było konsekwencją
sprawdzenia się u Wajdy.
Proszę
zwrócić uwagę, że gdybym został wyczynowym sportowcem, to już dawno musiałbym
zakończyć karierę. W najlepszym wypadku sportowcy kończą je koło czterdziestki.
Natomiast będąc aktorem, w wieku 80 lat wciąż mam nowe wyzwania, marzenia.
Czyli ta
rola nie tylko pana wypromowała, ale też w pewnym sensie ukształtowała?
– Uważam, że
tak naprawdę nigdy nie jesteśmy do końca ukształtowani. W każdej nowej pracy
czuję się trochę jak debiutant. Cieszy mnie, że wciąż mogę się czegoś nauczyć,
jak ostatnio w przypadku współpracy z Agatą Dudą-Gracz. Jej talent reżyserski
mnie zachwyca. Mowa o spektaklu „Przebłyski”, w którym partneruje mi Jadwiga
Jankowska-Cieślak. Pierwszy raz spotkaliśmy się przy okazji gry w spektaklu „Mąż
i żona” u Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym i od tego czasu, a minęło
już niemal 50 lat, marzyłem by ponownie z nią zagrać i to się spełniło.Proszę
zwrócić uwagę, że gdybym został wyczynowym sportowcem, to już dawno musiałbym
zakończyć karierę. W najlepszym wypadku sportowcy kończą je koło czterdziestki.
Natomiast będąc aktorem, w wieku 80 lat wciąż mam nowe wyzwania, marzenia. To
szalenie odmładza, motywuje i daje możliwość dalszego rozwoju.
Które z
tych wyzwań, doświadczeń jest panu najbliższe?
– Miałem
szczęście do wielu. Na początku był Andrzej Konic i jego „Młodzieżowe studio
poetyckie”. Debiutowałem bodaj z Magdą Zawadzką i Witkiem Dębickim w „Kwiatach
polskich”. Był 1961 rok, miałem 16 lat i nawet nie wiedziałem, że zostanę
aktorem. Andrzej zachwycił nas swoim podejściem – otwartością, wiedzą, troską.
Śmiało mogę nazwać go swoim ojcem chrzestnym. Później był wspominany Wajda, u
którego zagrałem aż 13-krotnie. Następnie Hoffman, Kutz, Zanussi, a w teatrze
Hanuszkiewicz. Myślę, że nigdy ich nie zawiodłem, więc może oni też mieli
trochę szczęścia do mnie?
Zapewne
grałbym dużo więcej, jednak od czasu zajęcia Krymu, postanowiłem nie przyjmować
więcej propozycji płynących z tego kraju. Nawet nie tylko z uwagi na sam fakt
agresji, ale również dlatego, że poparła ją zdecydowana większość
społeczeństwa, bodaj 90 proc.
Pracował
pan nie tylko z polskimi twórcami, ale także z zagranicznymi...
– Pierwszym
był węgierski reżyser Miklós Jancsó – obsadzał mnie aż czterokrotnie. Potem
Volker Schlöndorff, Claude Lelouch, byłby też Bertolucci, ale jak wspominałem,
władza miała inne plany. W latach 80. mieszkałem we Francji. Wtedy nie byłem
już uzależniony od politycznych decyzji ludzi pracujących przeważnie na
podwójnych etatach. Tylko widzi pan, ta szansa, jaką miałem w wieku dwudziestu,
dwudziestu kilku lat, minęła. W tamtych czasach wiele osób nie mogło zrobić
kariery na miarę swojego talentu.
Daniel Olbrychski (z prawej) zagrał Gerwazego w „Panu Tadeuszu”. Fot. ARC TVP
Grał pan
też w Rosji…
– Zapewne
grałbym dużo więcej, jednak od czasu zajęcia Krymu, postanowiłem nie przyjmować
więcej propozycji płynących z tego kraju. Nawet nie tylko z uwagi na sam fakt
agresji, ale również dlatego, że poparła ją zdecydowana większość
społeczeństwa, bodaj 90 proc. Nie wyobrażam sobie gry dla takiej publiczności.
Akurat pracowałem wtedy w Moskwie, zerwałem więc kontrakt i odesłałem
pieniądze.
Czyli
uważa pan, że artysta ma pewną misję?
– Nie wiem
czy to jest kwestia misji, to chyba zbyt górnolotne określenie. Pomiędzy
aktorem i widownią jest pewna więź, a przynajmniej powinna być. Jeżeli wiem, że
tak wiele osób z tej widowni może popierać coś tak niemoralnego, tak
haniebnego, to nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Nic mnie z nią nie łączy.
Mówię to z bólem, bo miałem wśród Rosjan wielu przyjaciół. Jeden z nich –
Nikita Michałkow jest bałwochwalczym orędownikiem swojego prezydenta, więc
nasze drogi niestety musiały się rozejść. To jest dla mnie bolesne.
Czy pana
zdaniem istnieje jakaś szansa na zmianę tej sytuacji? Na jakąkolwiek poprawę?
– Trzy lata
temu, kiedy Putin otwarcie najechał Ukrainę, napisałem list otwarty do
Michałkowa i jego starszego brata Andrieja Konczałowskiego, ale pozostał bez
odpowiedzi. Z drugiej strony w moim życiu spotkało mnie już wiele
niespodzianek. Jestem człowiekiem, który raczej widzi szklankę do połowy pełną,
niż pustą. Kiedy w czasach PRL angażowałem się w różne akcje protestacyjne,
popierając Komitet Obrony Robotników, to razem z Jackiem Kuroniem i Adamem
Michnikiem, który nadal jest jednym z moich najbliższych przyjaciół, nawet nie
myśleliśmy, że może przyjść coś takiego, jak 4 czerwca 1989 roku.
Protestowaliśmy, bo inaczej nie umieliśmy. Zło jest nieśmiertelne, ale
obowiązek protestowania przeciwko temu złu pozostaje do końca świata i jeden
dzień dłużej. Ten obowiązek tyczy się nie tylko artystów. Trzeba mieć nadzieję,
mimo wszystko.
Co uważa
pan za swój największy sukces, a co za największą porażkę?
– Oj wie
pan… Chyba się nad tym nie zastanawiam. Dla mnie najważniejsze jest to, co
robię w danym momencie. W tej chwili jest to sztuka francuskojęzycznego pisarza
– Serge’a Kribusa w reż. Agaty Dudy-Gracz, w której gram z moją ukochaną
partnerką Jadwigą Jankowską-Cieślak. To przecież mogło już się nie wydarzyć, a
muszę powiedzieć, że przyjęcie tej sztuki przypomina mi moje największe tryumfy
– z Kmicicem w filmie i Hamletem w teatrze. W wieku 80 lat robię coś, co daje
mi wiele radości i aplauz wśród odbiorców.
Wspominał
pan wcześniej o sporcie. Kim by pan został, gdyby nie aktorstwo?
– Jak byłem
młody to chciałem zostać mistrzem olimpijskim. Uprawiałem wiele dyscyplin. Do
dzisiaj trochę boksuję, jeżdżę konno. Aktorstwo wykluczyło jednak sport
wyczynowy i choć tym mistrzem olimpijskim nie zostałem, to muszę panu
powiedzieć, że wszystko, co osiągnąłem, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia.