Dziś jest Pan już dużym czytelnikiem, spotyka się Pan z dziećmi. Jakie przy tej okazji wspomina Pan książki, postacie literackie z tamtego okresu – małego czytelnika?
– Po pierwsze to ja w sobie pielęgnuję małego czytelnika i nie pozbyłem się go z siebie. A to do tego stopnia, że nie mam już teraz pretekstu (bo moje dzieci są już prawie dorosłe), ale i tak kiedy są jakieś targi książki, to chętnie kupuję sobie książki dla dzieci. Szczególnie, że w Polsce ukazuje się całe mnóstwo pięknej literatury dziecięcej i możemy być z tego dumni. Pyta pan oczywiście o coś innego... Ja mam taką swoją ścieżkę czytelniczą – zaczynałem od „Kubusia Puchatka” i „Chatki Puchatka”. Ta niezwykła książka miała to szczęście, że została kongenialnie przetłumaczona przez Irenę Tuwim i ten przekład jest wciąż żywy, co rzadko zdarza się przekładom. Później ze Stumilowego Lasu przeszedłem do innego lasu i bardzo lubiłem czytać „Hobbita”. Nawet w Zakopanem, gdzie wtedy mieszkaliśmy, szukaliśmy, a nawet znaleźliśmy grotę smoka Smauga! Gdyby pan kiedyś szukał, to mam nawet do dziś wskazówki zaznaczone na mapie. Następnie przeszedłem do „Władcy Pierścieni”. Po drodze były jeszcze Muminki, ale wspominam o nich z dreszczem podobnym do tego, który zdarza się przy czytaniu literatury skandynawskiej. To jest bowiem niebywała seria książek – taka, która jest niby dla dzieci, ale wyzwala i pobudza zupełnie pierwotne lęki. Do tej pory boję się nie tylko Buki, ale całej tej muminkowej atmosfery.
No i w którymś momencie człowiek zaczyna dorastać i wychodzić z literatury dziecięcej w stronę tej dla dorosłych...
Zaliczyłem jednak mocny powrót i to nie z powodu – jak to zwykle bywa – własnych dzieci, ale dlatego, że zostałem poproszony o przetłumaczenie kilku książek, a niektóre z nich były właśnie książkami mojego dzieciństwa. To było podwójnie trudne, bo z jednej strony musiałem zrobić coś na nowo, a z drugiej zapomnieć o tym przekładzie, który w jakimś stopniu jeszcze pamiętałem. Tak było np. w przypadku „Piotrusia Pana”, którego pamiętałem w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego. Bardzo ciekawe doświadczenie, także psychoanalitycznie.
Nawiązując do jednej z Pańskich książek – jak przeklinać, żeby nie przeklinać?
To był taki pomysł, który narodził się wówczas, kiedy moje starsze dziecko weszło w wiek, w którym zaczęło czytać napisy na murach. Mieliśmy dylemat z żoną – co robić? Mówić, że nie wolno czy jakoś tłumaczyć czy w ogóle udawać, że takich słów nie ma? Nie da się oczywiście usunąć z języka dziecięcego wyrazów emocji, tzw. ekspresywizmów, bo one są związane z naszą strukturą psychiczną. To takie wentyle bezpieczeństwa dla emocji. Może by tak zatem zrobić z tego zabawę językową czy literacką? I właśnie coś takiego zaproponowałem w książce „Jak przekręcać i przeklinać?”. Chodziło o wymyślanie swoich słów – nie tyle obelżywych, bo nie chodzi o to, żeby kogoś lżyć, tylko o to, by zawrzeć złą emocję i pozwolić jej odejść. W tym celu zwróciłem się za pośrednictwem pewnej telewizji śniadaniowej do widzów i oni podesłali mi takie ilości przykładów, że zatkaliśmy telewizyjne serwery. A ja bezczelnie wykorzystałem to w mojej książce – zrobiłem spis takich słów i napisałem wierszyki, które stanowią literacki pretekst do radzenia sobie z emocjami.
Wydaje mi się, ale to trzeba by sprawdzić, że właśnie ta
szkoła jest pierwszą, która przyjęła imię poetki. Szymborska nie godziła się,
żeby za jej życia powstawały takie szkoły, bo uważała, że to jest pewnego
rodzaju pomnik, a za życia nie wypada go mieć. Natomiast obecnie takich szkół
jest już sporo i my jako Fundacja Wisławy Szymborskiej staramy się utrzymywać z
nimi kontakt. W przyszłym roku planujemy nawet wspólne przedsięwzięcie międzyszkolne,
ale to na razie tajemnica...
Być może tak...