– Gdyby pani chciała obejrzeć to wszystko, co pozostało po ojcu, musiałaby tu pani spędzić co najmniej pół roku. Chociaż wiele dzieł zdobi już dziś mieszkania naszych dzieci, tego, co pozostało, nie da się przejrzeć w kwadrans. To tak, jakby na zwiedzanie galerii drezneńskiej przeznaczyć pół godziny. Niby zaliczy ją pani, ale nic nie zrozumie, niczego nie przeżyje – tłumaczy syn artysty.
Nie oponuję. Wybór dzieł pozostawiam jego żonie, Emilii Świder. Zanim pochylę się nad nimi, chcę się dowiedzieć, kim był właściwie ich twórca. – Mówią, że artyści z prawdziwego zdarzenia, tacy, którzy dar tworzenia dostali od Boga, myślą inaczej i żyją inaczej. W przypadku mojego ojca sprawdziło się to co do joty – rozpoczyna pan Jan. – Pyta pani, jaki był mój ojciec? Aż do bólu prawdziwy, miał czysty, nieskrzywiony charakter. Nikomu nogi nie podstawił. To, że był Polakiem, znaczyło, że nim był zawsze i w każdych okolicznościach – w czasach pierwszej republiki czechosłowackiej, za Hitlera i za komuny. Z wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. Te nie zawsze były przyjemne, ale dzięki takiej postawie ojciec mógł śmiało każdemu spojrzeć w oczy – przekonuje.
Franciszek Świder (1911-1997).
Fot. z arch. Ośrodka Dokumentacyjnego Kongresu Polaków w RC
Franciszek Świder był niezwykle pracowitym człowiekiem. Najlepiej pracowało mu się w nocy. Można powiedzieć, że prowadził tryb życia sowy. – Miał charakter pitbulla. Kiedy wgryzł się w coś, to trzymał tak długo, zanim pracy nie dokończył. Gorzej było z realizacją jego projektów. Wokół nie brakowało nieżyczliwych mu ludzi, a z nazwiskiem Świder przejść przez sito komisji wcale nie było łatwo. Wszystko jeszcze komplikował fakt, że tato absolutnie nie miał zdolności kupieckich. Kto chciał, to go oszukał. Pracował praktycznie za zupę – stwierdza syn artysty. Na odpoczynek nie starczało czasu. Mój rozmówca próbuje przywołać w pamięci chwile poświęcone na relaks. – Takich chyba nie było. Tato dużo pracował i dużo czytał. Raz jednak zrobił wyjątek. W 1960 roku kupił auto i pojechaliśmy w podróż dookoła Polski. Na południu kraju zatrzymywaliśmy się u krewnych, a potem zwiedzaliśmy Kraków, Malbork, Gdynię, Szczecin. Spaliśmy czasem w samochodzie, a czasem w hotelu. Pięknie wspominam ten czas.
Franciszek Świder, odkąd umarła mu żona, wychowywał syna samotnie. Janek miał wtedy zaledwie pięć lat. – To było ciężkie życie. Będąc dzieckiem, większość czasu spędzałem w domu sam. Tato z upływem czasu nauczył się gotować i piec i mogę powiedzieć, że robił to lepiej niż niejedna kobieta. Głodu u nas nigdy nie było. Tak do mnie mawiał: – „Synku, musisz dobrze zjeść, bo w przeciwnym razie nabawisz się gruźlicy”. Sam w końcu na nią zmarł. Chyba to przeczuwał.
Jan Świder wspomina swojego ojca Franciszka.
Wideo: Beata Schönwald /Szymon Brandys
Lata dzieciństwa mojego rozmówcy to okres spędzony w starej Karwinie na Pulcerówce, w willi po Niemcu Pulcerze. – Mieszkały w niej trzy rodziny. Ponieważ dom stał na wzgórzu, a my mieszkaliśmy na piętrze, z okna widziałem stonawską gospodę u Popiołka. Miała kształt dworku szlacheckiego. Pod nami stała gospoda Mokroszówka, a za nią był las. – mówi. Taka Karwina z pięknymi willami i dużym nowym kościołem na kilka tysięcy osób to dla nas, współczesnych, nieznany świat. Franciszek Świder w takim otoczeniu tworzył.
– Jedynym atelier ojca była kuchnia. Panował w niej nieskończony bałagan. Kiedy tato robił ze szkłem, to przypominała warsztat szklarski, a może nawet bardziej śmietnik. Aby zdobyć kolorowe szkło, odwiedzaliśmy apteki i prosiliśmy o kolorowe butelki. Tato robił z nich okna-dzieła sztuki do jednej z hawierzowskich kawiarni. Niestety, jeszcze za jego życia zniknęły stamtąd – wspomina Świder, dodając, że w pokoju gościnnym z kolei malował. Ze stołu zdejmował obrus, kładł deskę i brał do ręki pędzel. – Tato był niesamowicie pracowity, eksperymentator i złota rączka zarazem. Myślę, że wiele odziedziczył po swoim ojcu, Janie. Nie zdążyłem go poznać, bo zmarł, jeszcze zanim przyszedłem świat. Wiem tylko, że pochodził z Galicji, pracował w koksowni na Honegrze, naprawiał buty, nie rozstawał się z fajką, a na oknie uprawiał własny tytoń. Czasem kiedy wypił, to wylewał swoją złość i frustrację na żonie i dzieciach – opowiada jego wnuk. Portrety dziadka i babci Świdrów zajmują ważne miejsce w pokoju gościnnym Emilii i Jana. On z butem i butelką, ona, bardzo pobożna, pod krzyżem cierpiącego Chrystusa z biblią w ręku.
– Ojciec nigdy nie odganiał mnie, kiedy przyglądałem mu się przy pracy. Nigdy też mnie nie zachęcał. Wiedział, że artysta Bogiem obdarowany nie ma łatwego życia. Tworzy, bo czuje, że nie może inaczej. Nie interesują go pieniądze – stwierdza jego syn. Franciszek Świder zmarł w1997 roku. – Nie malował do końca. Tracił wprawę. Ołówkiem narysował jeszcze wnuki, ale mówił, że to już nie to… Trudno dziś powiedzieć, co w jego twórczości było ważniejsze, a co mniej ważne. To wszystko jego praca, przy której porządnie się naharował i włożył w nią swojego ducha – przekonuje Jan Świder.