sobota, 19 kwietnia 2025
Imieniny: PL: Alfa, Leonii, Tytusa| CZ: Rostislav
Glos Live
/
Nahoru

Jan Nowicki dla "GL": Sztuka opiera się na jakości | 22.10.2017

Jan Nowicki, wybitny aktor teatralny i filmowy, będący jedną z najbardziej wyrazistych osobowości aktorskich na polskiej scenie, gościł niedawno nad Olzą. Z „Głosem Ludu” zgodził się porozmawiać w czeskocieszyńskim „Avionie” tuż przed swym spotkaniem z publicznością zatytułowanym „Popołudnie mistrza”. Zostało zorganizowane w ramach 27. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Bez granic”.

Ten tekst przeczytasz za 7 min. 45 s
Jan Nowicki podczas swego spotkania z publicznością w czeskocieszyńskim „Avionie”. Fot. WITOLD KOŻDOŃ

Ponoć mówi pan o sobie „były aktor”.

Trudno, by było inaczej. Przez 50 lat z niezwykłą intensywnością uprawiałem ten zawód. Do tego grałem w Teatrze Starym w Krakowie, który w latach 70. i 80. XX wieku był jedną z czołowych scen świata. Na jego deskach posmakowałem prawdziwej sztuki, ale potem teatr zaczął się zmieniać. Zaczął być inny, a ja bardzo poważnie zająłem się pisaniem. Po 50 latach mieszkania w Krakowie przeniosłem się do Kielc. Powodem był między innymi fakt, że w dawnej stolicy Polski zaczęto do mnie mówić mistrzu.

Nie myśli pan już o powrocie przed kamerę?

Ja nie muszę myśleć. Ja to nadal robię i nawet nie zauważam, że to robię. Nigdy nie byłem jednak aktorem, który uprawia ten zawód z jakimś szczególnym zapamiętaniem czy namiętnością. Urodziłem się w małym miasteczku. Moja matka marzyła, żebym zrobił tzw. małą maturę, to znaczy bym ukończył dziewięć klas. Gdy skończyłem szkołę, pojechałem do Bydgoszczy i zdałem do liceum, ale uciekłem stamtąd, bo uznałem, że nauka tam jest nudna. Wyjechałem do Łodzi, ale z tamtejszej szkoły filmowej także mnie wyrzucili, więc przez rok pracowałem w kopalni. Później zdałem do szkoły teatralnej w Krakowie. Zrobiłem to głównie dlatego, by nie wzięli mnie do wojska, a nie dlatego, że teatr był dla mnie czymś szczególnym. Zresztą do dziś teatr rzadko mi się podoba. Jeżeli już, to wyłącznie wybitny. Podoba mi się również, gdy małe dzieci występują w amatorskich teatrzykach. Poza tym teatr nie bardzo mnie pociąga jako widza. Podobnie zresztą jak kino. Nakręciłem ponad 240 filmów, ale na dobrą sprawę większość z nich w ogóle nie pamiętam. Myślami byłem bowiem zupełnie gdzie indziej. Stało się tak dlatego, że powiodło mi się w tym zawodzie. Trafiłem do świetnego miasta, do znakomitego teatru. Trafiłem też na bardzo dobry okres dla teatru. Nie wyobrażam sobie zresztą lepszego okresu dla artystów, niż czas zniewolenia. Komunistyczni decydenci pozwali sobą pogardzać i dawali pieniądze, obecni pieniędzy nie dają, ale każą się kochać. Komuna była czymś absolutnie niezwykłym dla sztuki. Zwróćmy uwagę, że od 60 lat nie ma w Polsce lepszej sztuki od „Kartoteki” i „Tanga”. Czy to znaczy, że wyparowały nam wszystkim mózgi, że nic się już nie dzieje, że przestaliśmy kochać, umierać? To jest przerażające. Poza tym dziś bogiem jest frekwencja. Rządzi rachunek ekonomiczny, a przecież nie o to w sztuce chodzi. Nie jest ważne, ilu ludzi przyszło na spektakl, tylko kto przyszedł i po co. W sztuce wcale nie musi być dużo, a wszystko opiera się na jakości.

Pracując w Krakowie sam pan tworzył tę jakość...

Miałem szczęście grać w Teatrze Starym, co oznaczało występowanie w jednym z najlepszych ówczesnych teatrów świata. Do tego mieliśmy wówczas cholerny wysyp talentów i to talentów nie tylko aktorskich. To był czas, gdy muzykę robił Krzysiu Penderecki. Nie Krzysztof tylko Krzysiu. Tworzyli Konrad Swinarski, Andrzej Wajda, Jerzy Jarocki, cała plejada znakomitych reżyserów, scenografów, no i prawdziwy tłum świetnych aktorów stroniących od chałtury, która już wtedy zaczęła stukać do naszych drzwi, a dziś osiągnęła absolutny szczyt. Poza tym Kraków był miastem arystokratycznym, nie miał nic wspólnego z tą duża mazowiecką wsią, jaką jest Warszawa. W latach 70. i 80. było to również miasto fantastycznych widzów, którzy kształtowali swych aktorów. Graliśmy wówczas przed naprawdę wyszukaną publicznością. W tamtych czasach zrzeszonych było około 40 tysięcy miłośników teatru i wszyscy posiadali własne wejściówki do teatru. Spotykaliśmy się z nimi, rozmawialiśmy i często się zdarzało, że właśnie z widowni padała sugestia, którą wprowadzano na scenę jako korektę. To miasto tworzyło więc swój teatr i samo w sobie było teatrem.

A czy dostrzega pan różnice między krakowskim a warszawskim środowiskiem aktorskim?

Te różnice istniały zawsze, ale zacznę od tego, że dziś nie ma już praktycznie prowincji. Istnieje oczywiście prowincjonalne myślenie, ale dzięki internetowi i telefonom komórkowym każda, nawet najmniejsza wieś ma kontakt ze światem. Tyle, że ja pamiętam czasy, gdy wszystko poza Warszawą nazywano prowincją. I na przykład po szkole teatralnej najpierw trzeba było pracować dwa lata na prowincji, a dopiero później można było starać się o angaż w teatrach w Warszawie i Krakowie. Ponieważ jednak pochodzę z małej miejscowości, uważam, że każdy z nas ma swoją małą ojczyznę, a im mniejsze miasto, tym lepiej dla młodego człowieka. To nieprawda bowiem, że metropolie, będące wielkimi złotymi klatkami, sprawiają, że łatwiej nam stać się kimś. To nie tak. Małe miasta to często takie gniazda, z których wyfruwamy w momencie, gdy już nam nie starcza w nich miejsca. I lecimy w świat, by w Krakowie, Warszawie czy Pradze dodać naszą cegiełkę do tamtejszej kultury.

A wracając do różnic między środowiskiem teatralnym Krakowem a Warszawą?

Jeśli spotka pan aktora z Krakowa i Warszawy. to zobaczy różnicę. Ten z Warszawy będzie chciał więcej pieniędzy, a zaraz potem się spóźni, bo tam nikt nie ma czasu. Urodziłem się w Kowalu na Kujawach, nie jestem więc jakimś zapyziałym krakusem, który nie lubi stolicy. Wyraźnie jednak dostrzegam różnice. Kraków jest miastem mniejszym ale mądrzejszym, do tego architektonicznie piękniejszym. A jeśli idzie o kulturę, obserwuję, że ona generalnie przenosi się do małych miejscowości. Tam ludzie jeszcze coś czytają, czymś interesują, coś rozumieją. W metropoliach pozostała jedynie gonitwa za pieniędzmi, a teraz doszła jeszcze polityka. To coś okropnego.

Mówił pan o internecie. Sprawia on, że obecnie każdy może być dziennikarzem. A czy każdy może być aktorem?

Im więcej w internecie, tym mniej w ludzkich głowach. Faktycznie jednak doszliśmy do takiego momentu, kiedy każdy może być aktorem. Mój zawód znajduje się obecnie w dużym impasie, a do jego deprecjacji przyczynił się w głównej mierze uwielbiany przez widzów serial, który im jest gorszy, tym większe zarabia pieniądze. Do tego zagrać może w nim każdy łachudra. W serialach występują często twory aktorsko podobne, ludzie nie mający nic wspólnego z zawodem, który uprawia Jerzy Trela, Anna Polony, Anna Seniuk czy Janusz Gajos. Każdy, kto przyjdzie dziś na spotkanie ze mną, może być serialowym aktorem. Nawet jeśli bowiem nie zapamięta tekstu, przeczyta go na prompterze. Tyle, że kino to generalnie sztuka jarmarczna rzadko będąca wielką. Film jest głupotą.

Co skłoniło pana do przyjęcia zaproszenia na festiwal „Bez granic” i przyjazdu do Cieszyna?

To Kasia Dendys-Kosecka, dyrektor organizacyjny festiwalu, która zaproponowała mi tę wizytę. A że lubię takie miejsca, zgodziłem się. Wcześniej bywałem już zresztą w Cieszynie kilkakrotnie. Poza tym niedaleko stąd pochodzi Halinka Młynkowa, pierwsza żona mojego syna.

Zdążył wiec pan poznać Zaolzie?

Nie. W moim życiu byłem tak zapracowany, że praktycznie nie zdążyłem nic poznać. Ciągle gdzieś jeździłem, ciągle coś kręciłem. Niby znam wszystkie duże miasta w Europie, ale nie znam prowincji, a jak się nie zna prowincji, nie zna się kraju. Trzeba dotrzeć do małych miasteczek, spotkać tam ludzi, bo fakt, że ktoś był w Madrycie, nie oznacza, że zna Hiszpanię. Tak więc wszystko znam jedynie powierzchownie. Jestem powierzchowny, jak każdy aktor.



Może Cię zainteresować.