Zapraszamy do lektury najnowszego wydania Pop Artu. W rolach głównych polski film "Miasto 44" i płyta "ČeskosLOVEnsko" Davida Kollera.
RECENZJA FILMOWA
MIASTO 44 (Polska 2014)
Zawsze, kiedy do czeskich kin trafia polski film, robi się iście świątecznie. Tak było w przypadku „Róży” Wojtka Smarzowskiego czy „Idy” Pawła Pawlikowskiego.
„Ida” skądinąd pojawiła się w czeskiej dystrybucji jeszcze wcześniej, niż przyznano jej „Oscara” dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Jeśli więc czescy dystrybutorzy zdecydują się na sprowadzenie do tutejszych multipleksów obrazu polskiej proweniencji, prawie zawsze chodzi o majstersztyk. Coraz lepsza kondycja polskiego kina jest przeciwieństwem do coraz gorszej formy czeskich twórców. W naszym kraju kręci się ostatnio wciąż te same filmy, z tymi samymi aktorami. Zmieniają się tylko reżyserzy i nazwy. Polska poszła w trochę innym kierunku. I nie tylko „Oscar” dla „Idy” jest świadectwem dobrze obranego kursu na najbliższe lata. W ten krajobraz świetnie wpisuje się również „Miasto 44” Jana Komasy, wstrząsający realistyczny obraz Powstania Warszawskiego widziany oczyma młodej generacji. Jan Komasa do nakręcenia filmu przygotowywał się prawie osiem lat. Zbierał relacje naocznych świadków, zanurzał się w książkach, bo przeczuwał, że porusza się na bardzo cienkim lodzie.
„Miasto 44” nie jest bowiem typowym obrazem wojennym. Nie ma tu patosu, skomplikowanych charakterów. Od początku do końca obserwujemy wyłącznie walkę dobra ze złem, w której uczestniczą młodzi mieszkańcy Warszawy wciągnięci w podziemny ruch oporu Armii Krajowej. Jan Komasa postawił w filmie na gwiazdy młodej generacji. W roli głównego bohatera, Stefana, bryluje Józef Pawłowski. Z kolei do głównych kobiecych ról reżyser obsadził Zofię Wichłacz (Biedronka) i Anną Próchniak (Kama). W tym filmie wszyscy są młodzi, piękni, jak gdyby ściągnięci w ostatniej chwili z wybiegów Tygodnia Mody w Paryżu. Początkowo miałem z tym trochę kłopot, ale z upływem czasu zrozumiałem, że właśnie o to chodziło twórcom filmu. Nastoletni warszawiacy z tamtych czasów nie różnili się zbytnio od współczesnych młodych ludzi. Dziewczyny też chciały się podobać chłopakom, a ci z kolei robili wszystko, żeby zdobyć sympatię płci przeciwnej. Udział w Powstaniu Warszawskim początkowo traktowali jak przygodę, która potrwa najwyżej trzy dni. „Bo przecież Rosjanie są już na drugim brzegu” – powtarzali niczym mantrę.
Jan Komasa na całe szczęście nie stworzył polskiej wersji Sagi „Zmierzch”, nie spłaszczył nastoletnich aktorów do wampirów i namiętnych kochanków w kulisach nijakości. Walka o Warszawę przybiera apokaliptyczny wymiar, zgodny z historyczną prawdą. W tym filmie nie ma miejsca na uproszczenia – jeśli w centrum miasta wybucha ładunek-pułapka, to z niebios spada czerwony deszcz w postaci szczątek ludzkich ciał. Najgorsza forma klaustrofobii połączonej ze strachem? Ucieczka warszawskimi kanałami, nakręcona w bardzo minimalistyczny, a zarazem przerażająco realistyczny sposób. Miłość pośród gruzów Warszawy? Tak, jest obecna, w dodatku w pełnej gamie celowo kiczowatych kolorów, by wyraźnie oddzielić otaczające bohaterów ze wszystkich stron zło od resztek pozytywnej energii.
Ten film niesamowicie działa na naszą wyobraźnię. Apokaliptyczna walka o Warszawę mogłaby bowiem odbyć się w dowolnym miejscu i w dowolnym czasie. „Miasto 44” stawia odbiorcom proste pytania – czy oni też są przygotowani do obrony swoich wartości? Dlatego też najnowszy film Jana Komasy z premedytacją celuje w młodych widzów. Można go traktować również w kategoriach oryginalnej sondy socjologicznej, tym bardziej, że film szturmowały w polskich kinach tłumy młodych widzów, nawet całe zorganizowane wycieczki licealistów. Do czeskich kin „Miasto 44” trafiło pod koniec marca, czyli z półrocznym opóźnieniem. Film wyświetlany jest m.in. w ostrawskich kinach, wkrótce pojawi się również w innych miastach naszego regionu. Na forum dyskusyjnym internetowego portalu Czesko-Słowackiej Filmowej Databazy (CSFD.cz) znalazłem w większości bardzo pochlebne opinie. To kolejny znak, że Powstanie Warszawskie w rękach twórców „Miasta 44” działa na wyobraźnię nie tylko Polaków.
MUZYCZNA RECENJA
DAVID
KOLLER – ČeskosLOVEnsko (2015)
David Koller na swojej najnowszej solowej płycie nie tylko odcina kupony od sławy, ale w dodatku robi to tak nieudolnie, że aż chce się płakać. Pamiętam, jak zachwycałem się na łamach „Głosu Ludu” jego drugą w karierze płytą solową „Nic není nastálo” nagraną po definitywnym zawieszeniu działalności przez grupę Lucie. W 2006 roku Koller jeszcze nie wykradał własnych kieszeni i grał dla własnej przyjemności. Dziewięć lat zrobiło jednak swoje. Arystycznym niewypałem była już płyta poprzedzająca „ČeskosLOVEnsko” – „Teď a tady” nagrana w 2010 roku. Na najnowszym wydawnictwie David Koller znów powiela rockowe stereotypy, grając niby dla wszystkich, a w rzeczywistości dla nikogo. W wielu utworach robi się wręcz groteskowo. Nie chciałbym podejrzewać Kollera o plagiatorstwo, ale chociażby „Recidiva” bliźniaczo przypomina dokonania innej czeskiej grupy Tata Bojs. A takich fragmentów, które zmuszają nas do zadania sobie pytania „skąd my to znamy?”, znajduje się na płycie niestety bardzo wiele. Kompozytor przeważnej większości piosenek, gitarzysta Michal Pelant, za bardzo nasłuchał się bowiem starych utworów grupy Lucie. Tak zmęczonej, nieodkrywczej i nudnej muzyki już dawno nie słuchałem. Albumu nie uratowali nawet zagraniczni superproducenci Steven Lyon i Kipper Eldridge, którzy w swojej karierze współpracowali m.in. ze Stingiem i grupą Depeche Mode. Ich obecność na płycie jest wyłącznie chwytem marketingowym. Bo czy czterowarstowy papier toaletowy jest lepszy od trójwarstwowego? Z technicznego punktu widzenia z pewnością tak, ale nasz tyłek niewiele to obchodzi.
Cała rubryka w ostatnim, drukowanym wydaniu gazety.