poniedziałek, 28 kwietnia 2025
Imieniny: PL: Bogny, Walerii, Witalisa| CZ: Vlastislav
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 171 | 06.06.2015

Bohaterami kolejnej odsłony Pop Artu są muzycy formacji Faith No More oraz... niedźwiadek grizzly. W dzisiejszym, papierowym wydaniu gazety, znajdziecie Państwo również piąte pytanie konkursowe o bilety na Colours of Ostrava.

Ten tekst przeczytasz za 6 min. 30 s
Główny bohater filmu Backcountry. Fot. ARC

 

MUZYCZNA RECENZJA

FAITH NO MORE – Sol Invictus (2015)

Crossover to nie tylko określenie dla samochodów przystosowanych zarówno do jazdy w mieście, jak i w terenie. Crossover to również popularny w latach 90. ubiegłego wieku gatunek muzyczny, odłam rocka nastawiony na łączenie różnych stylów, często na pozór niezbyt pasujących do siebie. Pionierzy gatunku, amerykańska formacja Faith No More, po osiemnastu latach przerwy uraczyli nas nowym albumem studyjnym. Określenie „wrócili z dalekiej podróży” w przypadku Mike´a Pattona i spółki można traktować dosłownie.

W historii rocka sporo było nieudanych powrotów. Wystarczy wspomnieć o ostatniej, fatalnej płycie legendy art rocka, grupy Pink Floyd. Chłopakom z Faith No More udało się jednak coś, o czym wróble będą ćwierkać na dachach jeszcze za kilkanaście lat. Album „Sol Invictus” brzmi po prostu świetnie, a osiemnaście lat wspólnej artystycznej kanikuły wcale nie odbiło się negatywnie na energii i chemii panującej obecnie w zespole. Po części to zasługa lidera grupy, wokalisty Mike´a Pattona, który po zawieszeniu działalności przez Faith No More nie zrezygnował z muzycznych poszukiwań, wcielając się w kilka całkiem udanych projektów (z metalową grupą Tomahawk pojawił się chociażby dwa lata temu na festiwalu Colours of Ostrava). Do reaktywacji Faith No More, o której fani marzyli od osiemnastu lat, doszło symbolicznie na weselu jednego z członków grupy. Muzyki z „Sol Invictus” nie polecam jednak do weselnych pląsów. Festiwalowe bagienko z brzęczącymi komarami to najlepsze tło dla muzyki tych zwariowanych dzikusów.

Otwierający album tytułowy „Sol Invictus” rozpoczyna się w typowym dla Faith No More schemacie – wszystkie płyty tej grupy wyróżniały się bowiem oryginalnym, szybko wpadającym w ucho wstępniakiem. „Sol Invictus” niczym lawa z wulkanu bulgocze mieszanką lekko pretensjonalnych klawiszy (Roddy Bottum), kłębiastych gitar (Jon Hudson, Billy Gould) i soulowego wokalu Pattona. Prawdziwego kopniaka otrzymujemy jednak dopiero w ukrytym pod numerem 2 „Superhero”. Tu sprawdzajaą się wszystkie chwyty, którymi Faith No More zaczarowali swoich fanów na legendarnych płytach „The Real Thing” (1989) i „Angel Dust” (1992). Połączenie rapu z metalem to patent, z którego skorzystało później wiele innych formacji, Faith No More opanowali jednak tę zagrywkę to perfekcji. „Superhero” pędzi do przodu jak naszprycowany japońską senchą maszynista Szinkansenu, w którego wcielił się znajdujący się w rewelacyjnej formie perkusista Mike Bordin. Pozorny chaos w muzyce Faith No More zawsze prowadził do konkretnego celu. W przypadku utworu „Sunny Side Up” do przyjemnego, lekko funkowego przeboju, których w karierze grupy było całkiem sporo (wystarczy wspomnieć piosenkę „Easy”, którą do dziś grają nawet najbardziej komercyjne stacje radiowe na świecie). Thrash metalowy „Cone of Shame” wymaga od słuchacza dużo większego skupienia, w zamian odwdzięczy się jednak z nawiązką. W „Rise of the Fall” po metalu nie ma nawet śladu, jest za to niespodziewana szczypta reggae i lekko usypiający wokal Pattona. Pół żartem, pół serio brzmi też „Black Friday” – tu z kolei muzycy dowcipnie włączyli do swojego repertuaru elementy country, przeplatane filozoficznymi dywagacjami rodem z najlepszych płyt The Talking Heads. Czad powraca w końcówce albumu. „Motherfucker” i „Matador” to dla mnie jedne z najlepszych utworów w całej karierze grupy. Z prawdziwą satysfakcją słucha się całego finału albumu. Jak się okazuje, w muzyce rockowej warto jeszcze wierzyć w piękne powroty.

 

FILMOWA RECENZJA

BACKCOUNTRY (Kanada, 2014)

Kiedy film obyczajowy, w którym grają raptem dwaj aktorzy i niedźwiadek grizzly, stwarza pozory thrilleru, ciekawość jest jak najbardziej na miejscu. Postanowiłem więc sprawdzić na własne oczy, co też takiego wymyślił dla niszowych odbiorców kina aktor Adam MacDonald, który wcielił się w tak reżysera, jak i w scenarzystę filmu.

Akcja toczy się w malowniczym rezerwacie przyrody w Górach Czarnych w Stanach Zjednoczonych. To plus tego skromnego obrazu, w którym kamera (szkoda, że tylko do połowy filmu) raz po raz urzeka pięknymi widokami, a więc nawet na własnej kanapie w Ostrawie można się poczuć odrobinę jak traper muskany indiańskim wiatrem. Film w swoim założeniu miał być przestrogą dla wszystkich, którzy myślą, że wystarczy w galerii handlowej zaopatrzyć się w ekwipunek trekkingowy przedniej niemieckiej marki sportowej i już można ruszać na podbój świata. Alex i Jenn tak właśnie pomyśleli. Skończyło się zaś trochę inaczej, niż w przypadku wielu turystów w Tatrach szukających wrażeń na oficjalnie zamkniętych po sezonie trasach. Bo też spotkanie ze świstakiem w Tatrach wygląda nieco inaczej, niż randka z jednym z największych drapieżników planety.

Do połowy filmu strach z czyhającego za drzewem niedźwiedzia made in USA spowodował u mnie uzależnienie od chipsów i słonych paluszków, gdyż musiałem jakoś zapanować nad nerwówką sączącą się z ekranu. Kiedy jednak wreszcie obiecywany grizzly pojawia się w namiocie pary narzeczonych, wszelki czar pryśnie jak bańka mydlana. Druga połowa filmu, pomimo wszelkich starań, niestety strasznie się dłuży. Adamowi MacDonaldowi udało się bowiem kompletnie zepsuć niepowtarzalną atmosferę strachu i zagrożeń czyhających na bohaterów za każdym krzakiem. Zepsuł ją w pierwszym rzędzie komputerowo wygenerowany grizzly, a dobiła niebotycznie nudna ucieczka bohaterki z miejsca zwierzęcej zbrodni. Najbardziej rozczarował mnie zaś sam grizzly, który pojawia się w filmie zaledwie trzykrotnie (!). Od 45. minuty film zamienia się w zwykłą obyczajówkę, w której zdezorientowana kobieta próbuje odnaleźć drogę do cywilizacji. Gdyby nie wszechobecne drzewa i pijany najwyraźniej kamerzysta trzęsący owymi drzewami, można by odnieść wrażenie, że bohaterka wraca nad ranem z zabawy na Stodolní i za żadne skarby świata nie potrafi sobie przypomnieć, gdzie zaparkowała swój samochód.



Może Cię zainteresować.