– Ostatni raz wypłakałam się na męskiej piersi trzydzieści lat temu – opowiada Krystyna Mazurówna – tancerka, która zrobiła karierę swego czasu w Polsce, potem we Francji.
PRL jej nie chciał, była zbyt nowoczesna, więc wyjechała – sama z dzieckiem, a w walizce miała jego listy. I już potem więcej nie płakała. Choć ma swoje lata – jest młoda, kolorowa, oryginalna.
Na ogół źle znosimy rozstania. Nie lubimy, kiedy coś się kończy – nawet, jeśli ma się potem zacząć coś nowego. Najczęściej wylewamy więcej łez, niż ona – ale patrząc na nią, na jej młodzieńczy, mimo słusznego wieku, wigor, na jej rozświetlone oczy, odniosłam wrażenie, że znalazła właściwą drogę.
Melodramatyczne sceny świetnie się sprawdzają w literaturze. W życiu – niekoniecznie. Maria Konopnicka, którą dziś postrzega się jako matkę Polkę, dbała o swój wizerunek. Wiersze, do dziś recytowane – patriotyczne, piękne, mówiące o wielkich, najwyższych wartościach – żyją swoim życiem. Ona – swoim. Rozstała się z mężem i bardzo zaprzyjaźniła z malarką – Marią Dulębianką, którą nazywała Pietrkiem. O Dulębiance mówiono – wierna, stara przyjaciółka o typowo męskim typie urody. Nosiła męskie stroje i miała męską fryzurę. I była, jak na owe czasy, radykalną działaczką feministyczną. Walczyła o tworzenie czegoś w rodzaju legendy Marii Konopnickiej. Tą legendą obrosła pamięć o poetce, więc kiedy opowiadam na przykład o listach znalezionych na śmietniku w Cieszynie i o tym, jaką prawdę o niej przedstawiają – wywołuję najczęściej zdziwienie. To naprawdę ona? Maria Konopnicka?
Tak, to ona. To miłość do niej i rozstanie z nią doprowadziły pewnego, dużo od niej młodszego mężczyznę, do szaleństwa.
Maksymiliam Gumplowicz – historyk, zakochał się w kobiecie, która śmiało mogłaby być jego matką. Jego ojciec pisał wprost – zadurzył się w starej babie Konopnickiej. I, co więcej, chcąc ratować syna, postanowił poszukać zrozumienia u adresatki jego płomiennych uczuć. Fatalnie poprowadził rozmowę. Dyplomację i takt znał chyba tylko ze słyszenia. Bo jak można powiedzieć kobiecie – Niechże pani da spokój – i wypomnieć jej wiek! Wprost powiedzieć, że jest za stara. Starsza od Maksymiliana o dwadzieścia dwa lata.
Efekt rozmowy był taki, że syn domagał się wytrwale i stanowczo, żeby przeprosił jego ukochaną.
Ostatecznie jednak, z jakichś powodów, Konopnicka nie chciała się widywać z Maksymilianem. Więc oszalał po raz kolejny. Rozstania nie brał pod uwagę. Wtedy ojciec poprosił o pomoc przyjaciela – lekarza mieszkającego na Śląsku Cieszyńskim – niejakiego Zaleskiego. Zaleski rozmawiał z młodym zapaleńcem, korespondował, tłumaczył. I ostatecznie wydał werdykt – jest zagadką psychologiczną. Jako naukowiec – chodzi po ziemi – jako zakochany mężczyzna – fruwa w obłokach. Wariuje.
Maksymilian chodził za Konopnicką krok w krok. Zamykała przed nim drzwi. Uciekała. Z gazet więc dowiadywał się o jej kolejnych krokach. Nie reagował na jej wyraźne sygnały. Już dawno „wymówiła mu dom”, a Dulębianka napisała do niego przykry list, w którym wspominała coś o policji, którą poprosi o pomoc. Maria rzuciła mu w twarz jego listy, podarłszy je uprzednio i powiedziała: „Oto odpowiedź, ty chłystku jakiś!”. Nie pomogło. Pojechał za nią do Wiednia, wszedł do hotelu, w którym mieszkała z Marią Dulębianką. Prosił o rozmowę. Otworzyła myśląc, że wróciła przyjaciółka. Wyrzuciła go za drzwi. Wyszedł przed budynek wiedeńskiego hotelu, wyciągnął przygotowany pistolet, strzelił sobie w głowę. Zbiegli się gapie, przyjechali lekarze, dziennikarze zaczęli dopytywać o szczegóły. Dulębianka zastała Konopnicką „w bardzo opłakanym stanie”. Uspokoiła ją i poszła do szpitala. Przyniosła dobre wieści. Rana jest wprawdzie poważna, ale samobójca zostanie uratowany. Wyjęto kulę, dni mijały i stan rekonwalescenta zaczął się poprawiać. Maria go nie odwiedzała, wieści przynosiła przyjaciółka. Wydawało się, że Maksymilian z powodzeniem walczy o życie. Zaczął już wstawać.
Po szesnastu dniach umarł. Dulębianka zawiadomiła o tym Konopnicką „powoli i ostrożnie”, a potem „z nikczemnymi pismami niedzielnymi miała przejścia” i do drugiej w nocy zbierała w redakcjach solenne zapewnienia, że nie dadzą najmniejszej wzmianki o wypadku. – „A potem pisali wszyscy” – donosiła zrezygnowana.
Maksymilian miał trzydzieści trzy lata, a kochana przez niego kobieta – pięćdziesiąt pięć. Nigdy w żadnym liście nie wspomniała o tym, co wydarzyło się w Wiedniu w listopadzie 1897 roku.
Joanna Jurgała-Jureczka