Karpętna, mała, niepozorna wieś beskidzka, licząca bez mała 500 dusz, rozsiadła się między gróniami z lewej strony Olzy, u nas, na Zaolziu. W jej samym sercu stoi dom. Wybudował go ustronianin, choć potem osiadły w Wiśle, Jan Pilch, który został w roku 1874 kierownikiem karpęckiej szkoły ludowej. Innej tam wówczas nie było. Jego najmłodsza córka, Emilia, piękna i muzykalna, urzekła nauczyciela z sąsiedniej Bystrzycy, Jerzego Hadynę, rodem z podcieszyńskich Zamarsk. Pobrali się i zamieszkali u kierownika Pilcha. Tu im się urodził 25 września 1919 r. syn Stanisław.
***
Na trzeci dzień ochrzcił go w bystrzyckim kościele ewangelickim pastor Karol Michejda. Wówczas sielsko-anielska Karpętna i ojciec, zbieracz pieśni ludowych, kompozytor i dyrygent, wycisnęli na Jego osobowości piętno niezatarte. Wspomina renesansowy twórca „Śląska”, jak siadywał wieczorami z pasterzami wokół ogniska i słuchał, jak płynęły ponad polami i łąkami rodzinnej wioski pasterskie melodie o Helence, pasącej krowy, o zachodzącym słoneczku, o szumiącej dolinie, a odblaski ognia migały w oczach chłopców i dziewcząt, a noc pochylała się jeszcze niżej nad kręgiem płomieni i pieśni. Śniło Mu się wtedy, by te głosy zwielokrotnić, oświetlić nie jednym, ale stu ogniami, i pokazać światu. Tutaj i w tym czasie zrodził się „Śląsk”. Stworzył Hadyna Słoneczną Republikę, jak nazwano potem tę społeczność w Koszęcinie, modelowaną według ideału państwa Platona. Żeby jednak zaistniała, jej kreator sprzedał nawet swój płaszcz, by móc wydrukować afisze oznajmiające, że na tej starej ziemi Piastowskiej rodzi się coś niezwykłego, co będzie najprawdziwszym jej głosem. Zanim do tego doszło, wstępował razem z innymi Zaolziakami, swoimi kamratami - Władysławem Niedobą, znanym jako Jura spod Grónia, i jego bratem Adamem, nauczycielem wiślańskim i autorem prawie już beskidzkiego hymnu o szumiącym jaworze i o tym, że nigdy nie zaginie w Beskidach śpiewanie – do tutejszych chałup i słuchał. Nie było tam telewizorów, radia ani internetu. Rozlegały się natomiast żywe, czyste, bo niesione echem przyrody głosy. Wiele mogłaby o tym opowiadać i koniakowska karczma Legierskiego, która rozsiadła się u stóp Ochodzitej.
***
To z jej szczytu najdonioślej rozlegało się „Helokanie”, niosące się przez żywieckie góry aż ku Tatrom. Pieśniczki wydobyte z serc górali, a potem genialnie wystylizowane (genialność ta polegała na zachowaniu ich kolorytu, duszy), stały się już nie tylko klasyką, rezonującą w największych salach koncertowych świata, ale też niedościgłym wzorem podnoszenia ludowości do ludzkości. Tym właśnie zachwycali się recenzenci, prześcigając się w superlatywach. I mieli rację. Kiedy słuchamy tych arcydzieł cieszyńskich czy śląskich, a jest ich około trzystu (rzecz jasna, nie wszystkie są jednakowej jakości), wyczuwamy w nich pozorną szorstkość i rzeczywisty upór Górali, ich hyrę płynącą z twardego życia blisko nieba, ale daleko od chleba, łagodność podcieszyńskich pagórków, emanującą z walczykowych rytmów. Te pieśniczki, jak się rzekło, mają duszę tej ziemi i dlatego są czymś szczególnym. To one mówią wyraźniej niż wszystko inne, skąd nasz ród. Kultura dzięki Hadynie i Jego „Śląskowi” stała się świadectwem ważniejszym od naukowych rozpraw. Bo któraż książka ma tylu czytelników, ilu „Śląsk” wielbicieli? I podkreślmy to ponownie – wielbicieli różnorakich talentów Stanisława Hadyny, o których by warto napisać opasłe dzieło, stąd nawet ich tu nie dotykamy, by nie spowodować ich profanacji. Podobnie ma się rzecz z Jego życiowymi losami, które mogłyby służyć za fabułę wstrząsającego filmu. Wstrząsającego? Tak. Weźmy taki epizod, przywołany w rozmowie z żoną Profesora, Agą. Otóż po wydaleniu Hadyny z Koszęcina w r. 1968 jeździł potajemnie na koncerty Zespołu, który był dziełem i sensem Jego życia. Jeździł, rzecz jasna, za swoje pieniądze, za swoje pieniądze nocował w podrzędnych hotelach, bo nie był w stanie się z nim rozstać. Kiedy artyści dostrzegli Go na widowni, dawali z siebie wszystko, byli nie do poznania. Koncertowali już tylko dla Niego.
***
Dwa lata wcześniej, w sierpniu 1966 roku występował ze swoim „Śląskiem” w Jabłonkowie na Gorolskim Święcie. Byłem tam, więc jako naoczny świadek opowiem o tym magicznym zdarzeniu. Cały dzień lało niemiłosiernie, ale jak zbliżało się ku chwili najważniejszej, bo wszyscy czekali na Hadynę i Jego młodzież, niebo powoli zaczynało się rozjaśniać, a promienie słońca zrazu nieśmiało, potem coraz odważniej oświetlały Lasek Miejski, aż cały zanurzyły w złotości. Kamrat Pana Stanisława, wzmiankowany już Jura spod Grónia, dusza tego święta beskidzkich górali, wyskoczył za scenę i zawołał potężnym głosem: „Tak co? Pogoda je? – Je!!!” – zagrzmiało 27 tysięcy gardeł (już nigdy ich nie było więcej). „Tak Stasiek, zaczynómy!”. I zaczęło się. To był koncert nad koncertami. Hadynowi „zbójnicy”, ukryci na stromym brzegu nad sceną, spadli na nią jak z nieba, śpiewając o zabijaniu i opiekaniu... koguta. Koła najmniejszego z nich, pokracznego, pojawił się nagle największy – Jura spod Grónia – i wzmocnił to niebywałe widowisko, rozgrywające się już przy blasku księżyca. Na niebie, między gwiazdami pojawił się powoli płynący sputnik, ciekawy, co za niebywałe rzeczy Hadynowa drużyna wyprawia. Już nigdy potem nie było czegoś podobnego. Zadziałała magia chwili i tego miejsca nad samą Olzą, utożsamianą w pieśni z Jordanem. Rzeką świętą.