sobota, 24 maja 2025
Imieniny: PL: Joanny, Zdenka, Zuzanny| CZ: Jana
Glos Live
/
Nahoru

W domu Anieli | 29.07.2018

Należała do rodu Kurnatowskich, wyszła za Wojciecha Gałczyńskiego herbu Sokola. Urodziła pięć córek i musiała podjąć niełatwą decyzję, bo jedna z nich: Zofia pokochała ubogiego szlachcica, w dodatku malarza.

Ten tekst przeczytasz za 4 min. 45 s
Fot. ARC

Aniela z Kurnatowskich Gałczyńska po namyśle zgodziła się zostać teściową urodziwego, utalentowanego, choć niemajętnego Juliusza Kossaka. Kiedy była stara, przestraszyła poetkę Lilkę Pawlikowską-Jasnorzewską i jej siostrę Madzię (Samozwaniec). Obie uczestniczyły w jej urodzinowym przyjęciu i przyglądały się prababci królującej u szczytu biesiadnego stołu w srebrnej koronkowej sukni i koronkowym czepku, spod którego wymykały się długie białe loki. Matka: Wojciechowa Kossakowa zmusiła je, żeby pocałowały przezroczystą dłoń nobliwej matrony. Madzia się bała, ale Lilka wzięła ją za rękę i stanowczo poprowadziła „w stronę, gdzie królowała rodzinna papieżyca”. Prababcia pobłogosławiła je, poczęstowała miętówkami i wtedy właśnie „złożyła na ich czołach zaświatowy pocałunek”. I odtąd o starości zaczęły myśleć z przerażeniem.

Z Anielą Gałczyńską wiąże się też inne wspomnienie zanotowane po latach przez Magdalenę Samozwaniec, które pokazuje nieprzyjemną i nieestetyczną starość. Otóż prababcia goszcząca rodzinę w Siąszycach, częstowała zgromadzonych przy stole kawą i herbatą. Ponieważ przy okazji zażywała tabakę, wielka tłusta kapka spływała wolno z jej nosa i nie wiadomo było, do którego z imbryków wpadnie, więc do końca zmieniano zdanie: czy ma nalać do filiżanki kawy, czy herbaty.

A przecież była kiedyś młoda i piękna. I życie miała barwne. Ale prawnuczki zapamiętają tylko jej starość. I Maria Pawlikowska-Jasnorzewska będzie w swoich wierszach malować portrety starych kobiet, których dłoni nikt już nie chce całować, które patrzą niespokojnie „na zegar swych lat” bezskutecznie czekając na zdarzenia i przeżycia, które już nie staną się ich udziałem, bo czas „jak gdacząca kura” zaznaczył na ich skroni swój ślad – kurze łapki.

Jedna z powojennych fotografii Magdaleny Samozwaniec przedstawia ją siedzącą na plaży i zajętą poprawieniem makijażu. Wpatrzona w lusterko maluje usta, bo zawsze o siebie dbała i wytrwale zwalczała oznaki upływającego czasu. Uważała, że chorym ani starym być „nie wypada”, a po powrocie z Londynu opowiadała, że tam prawdziwe damy „starości nie używają”, bo „można być starym, ale nie należy tego po sobie pokazywać”. Podawała recepty na długą, a może i wieczna młodość. Zapewni ją gimnastyka, masaż twarzy, maseczki z mleczka pszczelego, z owsianki zmieszanej z żółtkiem, oliwą i miodem. Nie lubiła przebywać w towarzystwie starszych ludzi, opowiadających o wnukach i chorobach, niechętnie spotykała rówieśnice, które „rzucały się na nią” i, „przyciskając do wydatnych kształtów”, pytały, czy pamięta, jak było pięćdziesiąt lat temu w Zakopanem. Ona postanowiła nigdy nie być ciocio-babcią i choć pod koniec życia chorowała i sama przyznawała, że wygląda marnie, postanowiła „wziąć się w kupę i nie sklapnąć”. Nie chciała, jak kuzynka, żona Witkacego, „schodzić za życia do ziemi, bez żadnej walki”.

Pojechałam do matecznika Kossaków, czyli do domu Anieli w Siąszycach. Poznańskie, zawsze gościnne, przyjęło mnie i tym razem ciepło. Po murowanym, dużym dworku, w którym w konkury uderzał Juliusz Kossak, w którym malował, i w którym pisał wiersze Adam Asnyk, nie został kamień na kamieniu, ale została pamięć. Kępa trzew i aleja z drzewami to ślady dawnej świetności. Ale wystarczy w wyobraźni cofnąć się do dawnych czasów, żeby wyobrazić sobie młodego, przystojnego malarza, zachwyconego gościnnym gospodarzem, Wojciechem Gałczyńskim, jego słynnym na całą okolicę stadem koni i jego śliczną córką. Kiedy zobaczył ją pierwszy raz, jakby piorun w niego trafił. Nie mógł o niej zapomnieć. Zdobył ją i przychylność Gałczyńskich z Siąszyc. A choć oprócz herbu i talentu nie miał nic – miał wszystko. Aniela dała mu córkę, teść dał mu pieniądze i mogli w podróż poślubną pojechać z Siąszyc prosto do Paryża, a tam dokarmiać wciąż głodnego i biednego jak mysz kościelna Norwida, poznać Mickiewicza i, przede wszystkim, podbudować talent Juliusza studiami. A Zofia z Gałczyńskich, córka Anieli, opuści swoje Siąszyce i zachwyci sobą Paryż. Była podobno tak piękna – postawna, czarnooka, czarnowłosa – że oglądali się za nią na ulicy. Miała w sobie pewnie bogactwo tej ziemi, którą dopiero co odwiedziłam. Czułam się tam jak w domu, w domu jej matki – Anieli.

Joanna Jurgała-Jureczka



Może Cię zainteresować.