Spotykamy się w klimatycznej kawiarni literackiej Avion, za
tobą na wyciągnięcie ręki Cieszyn. Czy po raz pierwszy gościsz w tych
stronach?
– Przymierzałem się do przyjazdu w wasze strony chyba ze
trzy razy. Zawsze coś stanęło jednak na drodze. W tym roku się udało. Jestem tu
z wami i cieszę się każdą chwilą spędzoną na tym festiwalu. Wszyscy mówili mi,
że Kino na Granicy jest wydarzeniem bardzo swojskim, innym niż gigantyczne festiwale
i teraz mogę się o tym przekonać na własne oczy. Chętnie skorzystałem z
zaproszenia organizatorów, którzy zaproponowali retrospektywę moich filmów
autorskich. A więc widzowie będą mieli okazję obejrzeć nie tylko mój ostatni
film „Vlny”, ale też poprzednie obrazy „Na střeše” (Na dachu) i „Pojedeme
k moři” (Wybieramy się nad morze).
Wspomniałeś o swoich starszych filmach, w tym reżyserskim
debiucie z 2014 roku, „Pojedeme k moři”. Lubisz wracać do swoich
wcześniejszych prac?
– Moim zdaniem chwila refleksji nad własną twórczością jest
bardzo ważna, bo pozwala z dystansu spojrzeć nie tylko na siebie, ale też na
swoje filmy. W moim przypadku właśnie z takim dystansem podchodzę do obrazu
„Pojedeme k moři”, który był moim debiutem reżyserskim, nakręconym skądinąd
ze skromnymi środkami finansowymi. Życiowy etap twórczy można porównać do
schodów, po których wspinasz się wyżej i wyżej albo przynajmniej próbujesz. Zdradzę,
że pomysł na „Vlny” zrodził się w mojej głowie już kilka lat temu, miałem nawet
zamiar zabrać się za ten film od razu po moim debiucie, ale w końcu doszedłem
do wniosku, że to jeszcze nie ten czas. Wszystko musi dojrzeć w odpowiednim
czasie.
Kadr z filmu „Vlny”. Fot. mat. prasowe
W międzyczasie powstał film „Na střeše”, ze świetną kreacją
zmarłego w tym roku Aloisego Švehlíka. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, kiedy
twój obraz poruszający temat ksenofobii w czeskim społeczeństwie porównam
nieśmiało do „Gran Torino” Clinta Eastwooda. Tym bardziej że w amerykańskim
filmie całe show również skradli w zasadzie dwaj aktorzy, w twoim filmie to
wspomniany Švehlík i młody wietnamski aktor Duy Anh Tran. Albo jestem na złym
tropie?
– Nie, jesteś na dobrym tropie, ale jednak tylko częściowo. Moim
zdaniem każdy z tych filmów ma zupełnie inny klimat, ale faktycznie jeśli
chodzi o przekaz, są pewne podobieństwa.
Bynajmniej nie miała to być z mojej strony próba posądzenia
cię o plagiat…
– Spokojnie, zrozumiałem twoje intencje (śmiech). Mam nawet
wrażenie, że scenariusz do „Na střeše”
powstał nawet wcześniej, niż film „Gran Torino” (2008 – przyp. JB), bo była to
część mojej pracy magisterskiej w Nowym Jorku na kierunku scenarzysta. Mogę się
mylić, ale to nieważne, ważne, że oba te filmy do dziś budzą emocje. Zresztą
temat braku tolerancji w społeczeństwie jest wciąż aktualny do bólu.
Należysz do twórców, którzy lubią długie przygotowania, wolą
mieć pozapinane wszystko na ostatni guzik i dopiero wtedy wkraczają do akcji.
Tak było również z twoim ostatnim, przełomowym filmem „Vlny”. Ile dokładnie
czasu spędziłeś na przygotowaniach, szperaniu w bibliotekach, archiwach,
spotkaniach z ludźmi, którzy przeżyli na własnej skórze wydarzenia Praskiej
Wiosny 1968?
– Dokładnie dwanaście lat. I w zasadzie mogę nieskromnie
stwierdzić, że jestem obecnie dużym znawcą tamtych trudnych czasów, które do
dziś wywołują ogromne emocje, a teraz, w obliczu rosyjskiej agresji na Ukrainie
jeszcze mocniej rezonują w społeczeństwie.
Jiří Mádl podczas wywiadu dla naszej gazety. Fot. Norbert Dąbkowski
Po entuzjastycznych reakcjach widzów można dodać, że tych
dwanaście lat przygotowań nie poszło na marne. A wisienką na torcie była
tegoroczna gala nagród filmowych Czeski Lew, na której „Vlny” zgarnęły w sumie
sześć nominacji, w tym najważniejszą statuetkę dla „najlepszego filmu”, a przy
okazji m.in. za „najlepszy scenariusz”, też twojego autorstwa.
– Nie ukrywam, że cieszę się z reakcji widzów i nagród, to
zawsze ważny barometr dla każdego twórcy i całego sztabu. W trakcie naszej
mrówczej pracy nad filmem bardzo ciekawe były chociażby spotkania z
bezpośrednimi uczestnikami tamtych wydarzeń, z bohaterami z Radia
Czechosłowackiego. I podwójnie frapujące było to, że każda z tych osób trochę
inaczej wspominała tamte czasy, inaczej reagowała na pytania. W jednym
pomieszczeniu spotkało się trzech byłych radiowców, a każdy mówił trochę
inaczej. Te puzzle układały się powoli w całość.
Jeden z moich ulubionych czeskich aktorów, Stanislav Majer,
wcielił się w postać Milana Weinera, kierownika zagranicznej sekcji Radia
Czechosłowackiego w Pradze. Po komediowej kreacji w serialu „Osada” pokazał
zupełnie inne oblicze. Jak trudny był ostateczny wybór aktorów do filmu „Vlny”,
bo rozumiem, że w tym filmie każdy chciał zagrać…
– Większość widzów kojarzy aktorów z telewizji albo z kina.
Dla mnie ważna jest też jednak pozycja aktora na deskach teatru, to, jak radzi
sobie w tej przestrzeni. A wspomniany przez ciebie Stanislav Majer jest aktorem
wszechstronnym, który genialnie odnajduje się zarówno w takim serialu, jak
„Osada”, ale też w filmie i w teatrze. Wracając do kwestii castingu, również
Stanislav Majer i inni znani aktorzy musieli przejść cały ten proces. Możesz
być bowiem świetnym aktorem, ale akurat nie pasować do konkretnej roli. Majer
zdradził mi potem, że marzył o roli Milana Weinera. I myślę, że to widać od
pierwszego ujęcia kamery. Dał z siebie wszystko. Zresztą to dotyczy wszystkich
na planie.
Żałujesz, że „Vlny” nie przebiły się do finałowej rundy w
oscarowym wyścigu na najlepszy film nieanglojęzyczny?
– Znaleźliśmy się w gronie piętnastu wybranych filmów i z
tego, co wiem nieoficjalnie, nie awansowaliśmy do ścisłego finału dosłownie
pechowo, będąc tuż pod kreską. „Vlny” spotkały się za oceanem z dużym
zainteresowaniem, zaliczyliśmy między innymi kilka znanych festiwali. Tamtejsi
odbiorcy opisaną w filmie naszą historię traktowali bardziej ponadczasowo,
widząc w tych wydarzeniach aktualne sprawy nękające cały cywilizowany świat.
Niedosyt pozostał, ale może uda się następnym razem?
Jiří Mádl. Fot. Norbert Dąbkowski
Film to tylko jedna z twoich dużych pasji. Wiem, że
jesteś zagorzałym fanem hokeja na lodzie. Jak oceniasz wynik tegorocznego finału
ekstraligi, w którym Kometa Brno sensacyjnie pokonała faworyzowane Pardubice?
Albo po odpadnięciu twoich ukochanych Czeskich Budziejowic wszystko było już
nieważne?
– Kiedy odpadły Czeskie Budziejowice, to zeszło też ze mnie ciśnienie. Ale z racji tego, że jestem fanem hokeja, śledziłem dalej
przebieg play offów. Traf chciał, że do 16 kwietnia kręciłem film w Brnie,
przez miesiąc siedziałem więc pod Szpilberkiem i byłem w bezpośrednim kontakcie
z kibicami Komety. Bo wiadomo, jesteś w pubie, a tam włączony telewizor, w którym
leci mecz. W zasadzie od ćwierćfinału zacząłem trzymać kciuki za Brno, było
takim outsiderem, który zaskoczył w półfinale Spartę Praga, a potem w finale
również Dynamo Pardubice. Mam brata, który jest jeszcze większym hokejowym
fanatykiem ode mnie. Do tego stopnia, że nie cierpi lata, bo wtedy nie ma
hokeja (śmiech). I uwaga! W kontekście mojej wizyty u was zabrzmi to
symbolicznie, ale mój brat jest dużym kibicem Trzyńca. Pamiętam dokładnie, miał
wtedy pięć lat, stał przed ekranem telewizora i stwierdził: „kibicuję
Trzyńcowi!”. Oczywiście zaraz po Czeskich Budziejowicach.
To faktycznie symboliczne i piękne wyznanie…
– A ja w zasadzie też poza Czeskimi Budziejowicami w trakcie
sezonu kibicuję Stalownikom (Mádl użył
nazwy „Oceláři” – przyp. JB).
Zresztą mam wytłumaczenie dla mojego sentymentu do Trzyńca. Ten klub zawsze
prezentował atrakcyjny hokej. Na przykład w czasach snajpera Richarda Krála to był hokej totalny.
Nie przyjechałeś jednak do naszego regionu z powodu hokeja.
Jak ważne są dla ciebie międzynarodowe spotkania filmowe? Czy przyjąłbyś na przykład
ofertę z polskiej strony, żeby wyreżyserować albo zagrać w polskim filmie?
– Jestem pod dużym wrażeniem nie tylko współczesnej polskiej
kinematografii. W Polsce powstało i powstaje wiele świetnych filmów i nie
miałbym nic przeciwko temu, żeby trafić na tamtejszy pokład. W przeszłości
pojawiłem się już w międzynarodowych produkcjach i nie zamykam się na kolejne
propozycje. Zauważyłem też, że dużo fajnych polskich produkcji powstaje dla
serwisów streamingowych, które moim zdaniem dobrze się uzupełniają z kinową
ofertą.
Komedia „Snowboarďáci” (2004). Mádl (z lewej) w towarzystwie Vojtěcha Kotka. Fot. ARC
Na zakończenie pytanie, które interesuje wszystkich fanów
kultowej komedii „Snowboarďáci”.
To prawda, czy raczej fake news, że reżyser Karel Janák przymierza się do kontynuacji, z tobą i Vojtą
Kotkiem ponownie w rolach głównych?
– Te wieści
dotarły do mnie z prasy, może więc masz nawet więcej informacji na ten
temat ode mnie (śmiech). Dla kontynuacji
udanego i kasowego filmu najważniejszy jest scenariusz. Musi być porządny,
konkretny, żeby nie było obciachu. Karel Janák jest skądinąd świetnym
reżyserem, dlatego jeśli wszystko wypali, to może zdarzyć się też wszystko. W
tej chwili to jednak raczej fake news, ale pożyjemy, zobaczymy. A ja idę pozwiedzać
Cieszyn, bo słyszałem, że po polskiej stronie jest pełno pięknych zabytków.