piątek, 9 maja 2025
Imieniny: PL: Grzegorza, Karoliny, Karola| CZ: Ctibor
Glos Live
/
Nahoru

Jiří Mádl dla „Głosu”: wszystko musi dojrzeć w odpowiednim czasie | 09.05.2025

W gronie gości, którzy odwiedzili w zeszłym tygodniu Czeski Cieszyn i Cieszyn, by nad Olzą uczestniczyć w 27. edycji Przeglądu Filmowego Kino na Granicy, znalazł się również czeski reżyser i aktor Jiří Mádl. Twórca nagrodzonego w 2025 roku Czeskim Lwem obrazu „Vlny” (Fale) z upływem czasu radzi sobie, jak zdradził w wywiadzie dla „Głosu”, przeprowadzonym na początku wydarzenia, między innymi dzięki... hokejowi na lodzie. Jako że to nasza wspólna pasja, szybko przeszliśmy w rozmowie na „ty”.

Ten tekst przeczytasz za 10 min.
Z Jiřím Mádlem umówiliśmy się w kawiarni Avion. Fot. Norbert Dąbkowski

Spotykamy się w klimatycznej kawiarni literackiej Avion, za tobą na wyciągnięcie ręki Cieszyn. Czy po raz pierwszy gościsz w tych stronach?
– Przymierzałem się do przyjazdu w wasze strony chyba ze trzy razy. Zawsze coś stanęło jednak na drodze. W tym roku się udało. Jestem tu z wami i cieszę się każdą chwilą spędzoną na tym festiwalu. Wszyscy mówili mi, że Kino na Granicy jest wydarzeniem bardzo swojskim, innym niż gigantyczne festiwale i teraz mogę się o tym przekonać na własne oczy. Chętnie skorzystałem z zaproszenia organizatorów, którzy zaproponowali retrospektywę moich filmów autorskich. A więc widzowie będą mieli okazję obejrzeć nie tylko mój ostatni film „Vlny”, ale też poprzednie obrazy „Na střeše” (Na dachu) i „Pojedeme k moři” (Wybieramy się nad morze).

Wspomniałeś o swoich starszych filmach, w tym reżyserskim debiucie z 2014 roku, „Pojedeme k moři”. Lubisz wracać do swoich wcześniejszych prac?
– Moim zdaniem chwila refleksji nad własną twórczością jest bardzo ważna, bo pozwala z dystansu spojrzeć nie tylko na siebie, ale też na swoje filmy. W moim przypadku właśnie z takim dystansem podchodzę do obrazu „Pojedeme k moři”, który był moim debiutem reżyserskim, nakręconym skądinąd ze skromnymi środkami finansowymi. Życiowy etap twórczy można porównać do schodów, po których wspinasz się wyżej i wyżej albo przynajmniej próbujesz. Zdradzę, że pomysł na „Vlny” zrodził się w mojej głowie już kilka lat temu, miałem nawet zamiar zabrać się za ten film od razu po moim debiucie, ale w końcu doszedłem do wniosku, że to jeszcze nie ten czas. Wszystko musi dojrzeć w odpowiednim czasie. 

Kadr z filmu „Vlny”. Fot. mat. prasowe

W międzyczasie powstał film „Na střeše”, ze świetną kreacją zmarłego w tym roku Aloisego Švehlíka. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, kiedy twój obraz poruszający temat ksenofobii w czeskim społeczeństwie porównam nieśmiało do „Gran Torino” Clinta Eastwooda. Tym bardziej że w amerykańskim filmie całe show również skradli w zasadzie dwaj aktorzy, w twoim filmie to wspomniany Švehlík i młody wietnamski aktor Duy Anh Tran. Albo jestem na złym tropie?
– Nie, jesteś na dobrym tropie, ale jednak tylko częściowo. Moim zdaniem każdy z tych filmów ma zupełnie inny klimat, ale faktycznie jeśli chodzi o przekaz, są pewne podobieństwa.

Bynajmniej nie miała to być z mojej strony próba posądzenia cię o plagiat…
– Spokojnie, zrozumiałem twoje intencje (śmiech). Mam nawet wrażenie, że scenariusz do „Na střeše” powstał nawet wcześniej, niż film „Gran Torino” (2008 – przyp. JB), bo była to część mojej pracy magisterskiej w Nowym Jorku na kierunku scenarzysta. Mogę się mylić, ale to nieważne, ważne, że oba te filmy do dziś budzą emocje. Zresztą temat braku tolerancji w społeczeństwie jest wciąż aktualny do bólu.

Należysz do twórców, którzy lubią długie przygotowania, wolą mieć pozapinane wszystko na ostatni guzik i dopiero wtedy wkraczają do akcji. Tak było również z twoim ostatnim, przełomowym filmem „Vlny”. Ile dokładnie czasu spędziłeś na przygotowaniach, szperaniu w bibliotekach, archiwach, spotkaniach z ludźmi, którzy przeżyli na własnej skórze wydarzenia Praskiej Wiosny 1968?
– Dokładnie dwanaście lat. I w zasadzie mogę nieskromnie stwierdzić, że jestem obecnie dużym znawcą tamtych trudnych czasów, które do dziś wywołują ogromne emocje, a teraz, w obliczu rosyjskiej agresji na Ukrainie jeszcze mocniej rezonują w społeczeństwie.

Jiří Mádl podczas wywiadu dla naszej gazety. Fot. Norbert Dąbkowski

Po entuzjastycznych reakcjach widzów można dodać, że tych dwanaście lat przygotowań nie poszło na marne. A wisienką na torcie była tegoroczna gala nagród filmowych Czeski Lew, na której „Vlny” zgarnęły w sumie sześć nominacji, w tym najważniejszą statuetkę dla „najlepszego filmu”, a przy okazji m.in. za „najlepszy scenariusz”, też twojego autorstwa.
– Nie ukrywam, że cieszę się z reakcji widzów i nagród, to zawsze ważny barometr dla każdego twórcy i całego sztabu. W trakcie naszej mrówczej pracy nad filmem bardzo ciekawe były chociażby spotkania z bezpośrednimi uczestnikami tamtych wydarzeń, z bohaterami z Radia Czechosłowackiego. I podwójnie frapujące było to, że każda z tych osób trochę inaczej wspominała tamte czasy, inaczej reagowała na pytania. W jednym pomieszczeniu spotkało się trzech byłych radiowców, a każdy mówił trochę inaczej. Te puzzle układały się powoli w całość.
Jeden z moich ulubionych czeskich aktorów, Stanislav Majer, wcielił się w postać Milana Weinera, kierownika zagranicznej sekcji Radia Czechosłowackiego w Pradze. Po komediowej kreacji w serialu „Osada” pokazał zupełnie inne oblicze. Jak trudny był ostateczny wybór aktorów do filmu „Vlny”, bo rozumiem, że w tym filmie każdy chciał zagrać…
– Większość widzów kojarzy aktorów z telewizji albo z kina. Dla mnie ważna jest też jednak pozycja aktora na deskach teatru, to, jak radzi sobie w tej przestrzeni. A wspomniany przez ciebie Stanislav Majer jest aktorem wszechstronnym, który genialnie odnajduje się zarówno w takim serialu, jak „Osada”, ale też w filmie i w teatrze. Wracając do kwestii castingu, również Stanislav Majer i inni znani aktorzy musieli przejść cały ten proces. Możesz być bowiem świetnym aktorem, ale akurat nie pasować do konkretnej roli. Majer zdradził mi potem, że marzył o roli Milana Weinera. I myślę, że to widać od pierwszego ujęcia kamery. Dał z siebie wszystko. Zresztą to dotyczy wszystkich na planie.

Żałujesz, że „Vlny” nie przebiły się do finałowej rundy w oscarowym wyścigu na najlepszy film nieanglojęzyczny?
– Znaleźliśmy się w gronie piętnastu wybranych filmów i z tego, co wiem nieoficjalnie, nie awansowaliśmy do ścisłego finału dosłownie pechowo, będąc tuż pod kreską. „Vlny” spotkały się za oceanem z dużym zainteresowaniem, zaliczyliśmy między innymi kilka znanych festiwali. Tamtejsi odbiorcy opisaną w filmie naszą historię traktowali bardziej ponadczasowo, widząc w tych wydarzeniach aktualne sprawy nękające cały cywilizowany świat. Niedosyt pozostał, ale może uda się następnym razem?

Jiří Mádl. Fot. Norbert Dąbkowski

Film to tylko jedna z twoich dużych pasji. Wiem, że jesteś zagorzałym fanem hokeja na lodzie. Jak oceniasz wynik tegorocznego finału ekstraligi, w którym Kometa Brno sensacyjnie pokonała faworyzowane Pardubice? Albo po odpadnięciu twoich ukochanych Czeskich Budziejowic wszystko było już nieważne?
– Kiedy odpadły Czeskie Budziejowice, to zeszło też ze mnie ciśnienie. Ale z racji tego, że jestem fanem hokeja, śledziłem dalej przebieg play offów. Traf chciał, że do 16 kwietnia kręciłem film w Brnie, przez miesiąc siedziałem więc pod Szpilberkiem i byłem w bezpośrednim kontakcie z kibicami Komety. Bo wiadomo, jesteś w pubie, a tam włączony telewizor, w którym leci mecz. W zasadzie od ćwierćfinału zacząłem trzymać kciuki za Brno, było takim outsiderem, który zaskoczył w półfinale Spartę Praga, a potem w finale również Dynamo Pardubice. Mam brata, który jest jeszcze większym hokejowym fanatykiem ode mnie. Do tego stopnia, że nie cierpi lata, bo wtedy nie ma hokeja (śmiech). I uwaga! W kontekście mojej wizyty u was zabrzmi to symbolicznie, ale mój brat jest dużym kibicem Trzyńca. Pamiętam dokładnie, miał wtedy pięć lat, stał przed ekranem telewizora i stwierdził: „kibicuję Trzyńcowi!”. Oczywiście zaraz po Czeskich Budziejowicach.

To faktycznie symboliczne i piękne wyznanie…
– A ja w zasadzie też poza Czeskimi Budziejowicami w trakcie sezonu kibicuję Stalownikom (Mádl użył nazwy „Oceláři” – przyp. JB). Zresztą mam wytłumaczenie dla mojego sentymentu do Trzyńca. Ten klub zawsze prezentował atrakcyjny hokej. Na przykład w czasach snajpera Richarda Krála to był hokej totalny.

Nie przyjechałeś jednak do naszego regionu z powodu hokeja. Jak ważne są dla ciebie międzynarodowe spotkania filmowe? Czy przyjąłbyś na przykład ofertę z polskiej strony, żeby wyreżyserować albo zagrać w polskim filmie?
– Jestem pod dużym wrażeniem nie tylko współczesnej polskiej kinematografii. W Polsce powstało i powstaje wiele świetnych filmów i nie miałbym nic przeciwko temu, żeby trafić na tamtejszy pokład. W przeszłości pojawiłem się już w międzynarodowych produkcjach i nie zamykam się na kolejne propozycje. Zauważyłem też, że dużo fajnych polskich produkcji powstaje dla serwisów streamingowych, które moim zdaniem dobrze się uzupełniają z kinową ofertą.

Komedia „Snowboarďáci” (2004). Mádl (z lewej) w towarzystwie Vojtěcha Kotka. Fot. ARC

Na zakończenie pytanie, które interesuje wszystkich fanów kultowej komedii „Snowboarďáci”. To prawda, czy raczej fake news, że reżyser Karel Janák przymierza się do kontynuacji, z tobą i Vojtą Kotkiem ponownie w rolach głównych?
– Te wieści dotarły do mnie z prasy, może więc masz nawet więcej informacji na ten temat ode mnie (śmiech).  Dla kontynuacji udanego i kasowego filmu najważniejszy jest scenariusz. Musi być porządny, konkretny, żeby nie było obciachu. Karel Janák jest skądinąd świetnym reżyserem, dlatego jeśli wszystko wypali, to może zdarzyć się też wszystko. W tej chwili to jednak raczej fake news, ale pożyjemy, zobaczymy. A ja idę pozwiedzać Cieszyn, bo słyszałem, że po polskiej stronie jest pełno pięknych zabytków.