Pop Art: Recenzja serialu „Dzień Zero”. Kto uratuje Amerykę? | 10.03.2025
Wiosnę już nie tylko widać w kalendarzu, ale też czuć w
powietrzu. Jednak nie o prognozie pogody będzie w najnowszej odsłonie Pop Artu.
Zbyt wiele dzieje się bowiem w Stanach Zjednoczonych.
Robert De Niro w roli głównej zawojował cały serial. Fot. mat. prasowe
Rekordy oglądalności bije na przełomie lutego i marca
amerykańska mini-seria „Dzień Zero”, sześcioodcinkowy thriller nakręcony przez
twórców innych hitów sprzed kilku lat – seriali „Homeland” i „Narcos”. Serial
emitowany w serwisie streamingowym Netflix napędza świetny Robert De Niro, dla
którego rola byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych została skrojona niczym
najlepszy włoski garnitur.
Jeśli twórcy serialu na czele z reżyser, Lesli Linką
Glatter, zamierzali pokazać światu Stany Zjednoczone uwikłane w wewnętrzne
polityczne kłótnie, sparaliżowane strachem z terroryzmu, zamulone teoriami
spiskowymi głoszonymi przez bloggerów ubranych w koszule z flaneli, czyli w
zasadzie do złudzenia przypominające te obecne – i nieważne, czy pod rządami
Joe Bidena czy aktualnego prezydenta Donalda Trumpa – to ten zamysł udał im się
wyśmienicie. Po tak zawile zbudowanym zdaniu należy się szybka piłka: tak, „Dzień
Zero” wymiata. Na swój własny, oryginalny sposób.
W porównaniu ze szpiegowskim serialem „Homeland”, do którego
nowa produkcja Lesli Linki Glatter ma stylistycznie i tematycznie najbliżej, „Dzień
Zero” nie przekracza amerykańskich granic, a akcja toczy się w Nowym Jorku i
Waszyngtonie. Scenariusz skupia się na wewnętrznych problemach USA, do
złudzenia przypominających te aktualne, a Robert De Niro charakterem granej
przez siebie postaci do złudzenia przypomina… Joe Bidena. Takich lustrzanych
odbić współczesnej Ameryki w tym serialu jest wiele, na tyle dużo, że aż dziwię
się twórcom, że tej produkcji do ramówki Netflixa nie przeforsowali przed
wyborami prezydenckimi. Oczywiście nie łudzę się, że De Niro, nękany
halucynacjami i oskarżany przez opozycję o starczą demencję uratowałby obraz
Bidena w kampanii prezydenckiej, ale na pewno „Dzień Zero” odwaliłby lepszą
robotę, aniżeli chociażby tendencyjna stacja CNN. Wróćmy jednak do serialowej
fikcji, w której co prawda wielu amerykańskich współczesnych polityków czy
technologicznych wizjonerów z łatwością się odnajdzie, ale to wciąż produkcja
filmowa, chciałoby się dodać, że na całe szczęście.
Nie wyobrażam sobie bowiem sytuacji, która twórcom posłużyła
za główny wątek serialowy: tytułowego „Dnia Zero”, czyli kompletnego
„blackoutu”, wyłączenia wszystkich systemów bezpieczeństwa w państwie.
Oskarżana o ten atak terrorystyczny Rosja zaczyna szybko dostarczać materiały
udowadniające, że to nie ona ponosi winę za śmierć ponad trzech tysięcy osób – w
metrze, w samolotach, po zderzeniach samochodów na nieczynnych semaforach czy w
szpitalach na skutek przerwanych zabiegów operacyjnych. Atak hackerów trwał
wprawdzie tylko minutę, ale kompletnie rozbił cały system. W rzeczywistości coś
takiego jest bardzo mało prawdopodobne, o czym przekonywał mnie znajomy IT
specjalista od właśnie takich zagrożeń w cyberprzestrzeni. Nie ukrywam, że
uspokoił mnie do tego stopnia, iż przestałem kompulsywnie szukać w mieszkaniu
zapałek, bo i tak bym ich nie znalazł.
W obliczu zagrożenia, które dorównało atakowi na World Trade
Center z 11 września 2001, do akcji wkracza były prezydent USA, George Mullen,
wielki patriota i weteran wojenny, obejmujący stery komisji z kompetencjami
wykraczającymi poza ramy prawne. Byle tylko problem rozwiązać szybko i
skutecznie. Sęk w tym, że Mullen zagrany brawurowo przez De Niro z trudem
rozumie współczesny świat, gubi się w swoich dygresjach do tego stopnia, że
żona i najbliższe otoczenie podejrzewają najgorsze: chorobę Alzheimera. Oczywiście
jak przystało na świetnie napisany scenariusz, drzwi z odpowiedziami na
kluczowe pytania otwierają się przed nami stopniowo. Rozczarowani mogą być
tylko fani szybkiej akcji, strzelaniny z byle powodu czy samochodowych
pościgów. Z tego w tym politycznym thrillerze zrezygnowano na rzecz
intelektualnej zabawy z widzem i znakomitych dialogów. W tym gatunku
najbardziej przypomina „House of Cards”.
Zauważyliście, że cały czas wyłącznie Robert De Niro
występuje w tej recenzji? Z jednej strony słusznie, bo bez niego „Dzień Zero”
byłby zwykłym thrillerem politycznym, jakich wiele. Przyznaję jednak, że
również Jesse Plemons zrobił na mnie ogromne wrażenie, bo wcześniej kojarzyłem
go głównie z drugoplanowych roli w przeciętnych obrazach (a do takich zaliczam
też „Czas krwawego księżyca” Martina Scorsese). W serialu „Dzień Zero” otrzymał
jako Roger Carlson duże pole do popisu, jest najbliższym współpracownikiem
Mullena, jego człowiekiem do zadań specjalnych.
Fot. mat. prasowe
Wspominając na wstępie o politykach czy technologicznych
magnatach, nie mogę zapomnieć o Kamali Harris, której postać skopiowano na
potrzeby prezydentki Evelyn Mitchell (zagranej przez Angelę Bassett), a także
Elonie Musku (tu akurat zmieniono płeć, bo fanatycznego wizjonera
technologicznego zagrała Gaby Hoffmann jako Monica Kidder). Obsada serialu jest
jednak na tyle udana, że nawet golden retriever towarzyszący Mullenowi na
przechadzkach i w trakcie joggingu wykonał swoje zadanie wyśmienicie.
Polecam „Dzień Zero” jeszcze z jednego powodu. To, co
obecnie dzieje się w Stanach Zjednoczonych, a także Europie, też poniekąd
przypomina serial telewizyjny (tyle że nieudany). Stając się na sześć odcinków
zakładnikiem świetnej produkcji, łatwiej zapomnieć o namacalnych lękach.