Dwie wyjątkowe kobiety, dwie świetne płyty,
które wykraczają daleko poza schematy polskiego mainstreamu. W najnowszej
odsłonie Pop Artu przyjrzymy się bliżej albumowi „Błysk” grupy Hey, a także
czwartej w karierze płycie wciąż młodej, ale niesamowicie utalentowanej Brodki.
MUZYCZNE RECENZJE
HEY – Błysk
W matematyce nigdy nie byłem wiodącą postacią klasy, ale jeśli dobrze liczę, to już dwunasta w dyskografii studyjna płyta szczecińskiej formacji Hey. Szczecińskiej ze względu na miejsce założenia, bo od kilkunastu lat Hey kojarzony jest ze stolicą, tak samo jak piłkarze Legii czy coraz „piękniejszy” Pałac Kultury. W latach 90. ubiegłego stulecia, na początku kariery, lubiłem Hey za grungową energię, bo wtedy tylko nieliczne zespoły w Polsce grały tak, jak Pearl Jam. Po odejściu Piotra Banacha grupa dokonała muzycznej metamorfozy, którą też od razu polubiłem. Pamiętam, jak w nieistniejącym już ostrawskim klubie muzycznym „Bumerang” Katarzyna Nosowska opowiadała mi, jak to dobrze, że można odkrywać wciąż nowe obszary w muzyce. Hey konsekwentnie oddalali się od klasycznego rocka w stronę alternatywy, eksperymentów dźwiękowych, nie tracąc przy okazji fanów, ale wręcz przeciwnie. „Błysk” potwierdza zaś tezę, że Hey nie potrafią nagrać słabej płyty.
„Dzielę się przez siebie, tak jak liczby pierwsze, a pomnożona przez tę pustkę jak przez zero daję pustkę” – śpiewa Katarzyna Nosowska w otwierającym krążek tytułowym utworze „Błysk”. Warstwa liryczna to znów jeden z wiodących elementów twórczości formacji Hey. Nosowska za mikrofonem unika tematów politycznych, co kwituję z zadowoleniem, bo zatrzęsienie politycznych mesjaszy w polskim środowisku muzycznym prowadzi nieuchronnie do rozwolnienia. Hey zawsze mieli smykałkę do łatwo wpadających w ucho refrenów. „Ku słońcu” można nucić w nieskończoność, to w dodatku jeden z takich utworów, które idealnie zwalczają migrenę. „Prędko, prędzej” oddaje wątpliwy hołd Warszawie, pulsując rockowym tętnem najmocniej z całego albumu. Do tego jesteśmy świadkami chyba najdłuższej w nowożytnej karierze zespołu solówki gitarowej, bez udziwnień, w której Marcin Żabiełowicz wymiata w stylu Vernona Reida z Living Colours. Jest też trochę usypiania, bo „2015” to dla mnie najsłabszy kawałek na albumie, ale można go przetrwać albo po prostu przeskoczyć. Piękne wrażenie robi „Dalej”, z typową zadumaną Nosowską, transową perkusją i refrenem, który podobnie jak w przypadku „Ku słońcu” wchodzi głęboko, jak nóż w świeżo upieczony chleb.
Autorem muzyki do większości piosenek na tym albumie jest Paweł Krawczyk, który w wywiadach poprzedzających wydanie płyty podkreślał, że „Błysk” będzie najbardziej rockowym albumem grupy od wielu lat. Przesadził, ale niemniej trochę racji w tym jest. Nawet elektro-popowy „Hej, hej, hej”, który w finale brzmi jak Pet Shop Boys, zbudowany jest na fundamentach gitarowej genetyki. Zapisany pod numerem ósmym utwór „I tak w kółko”, jak sam tytuł wskazuje, warto włączyć kilkakrotnie. Za pierwszym razem raziła mnie sztucznie wykonstruowana psychodelia, ale te wibracje z każdym kolejnym przesłuchaniem stają się coraz przyjemniejsze. „Cud”, bardziej od niezbyt odkrywczego bluesowego zakwasu, wabi pięknym, wręcz pozytywistycznym tekstem. Oto Katarzyna „Maria Konopnicka” Nosowska w genialnym wydaniu. Najlepsze zaś na koniec: zamykające krążek „Historie” na pewno wejdą na stałe do koncertowego repertuaru Hey. „Nie chcę słuchać tych historii” – śpiewa Nosowska, ale ja mówię wręcz przeciwnie: pani Kasiu, jak najbardziej chcemy słuchać tych historii!
BRODKA – Clashes
W 2010 roku Brodka zawojowała polską scenę muzyczną albumem „Granda”, w którym połączyła popową stylistykę z góralskim folklorem z okolic Żywca. Dla laureatki trzeciej edycji telewizyjnego konkursu „Idol” komercyjny sukces „Grandy” był jak grom z jasnego nieba. W polskim szołbiznesie sukces podwójny, bo płyty w fizycznej postaci sprzedają się raczej marnie. Dla mnie „Granda” nie była aż tak wielkim wydarzeniem muzycznym. Nie przepadam za fuzją popu z folklorem, niemniej młoda wokalistka z Twardorzeczki zrobiła na mnie wrażenie odwagą, z jaką podjęła się próby ożywienia lekko zatęchłego popowego podwórka w Polsce. Sześć lat po premierze „Grandy” Brodka melduje się z płytą „Clashes” nagraną w Stanach Zjednoczonych, zaśpiewaną w całości po angielsku.
Już po pierwszym przesłuchaniu nie miałem żadnych wątpliwości. To przełomowy krążek w karierze artystki i to nie tylko ze względu na angielski wokal. Na „Clashes” Brodka zrezygnowała już z piosenek utrzymanych w konwencji „kto się dąsa, ten z nami nie pląsa”. Hurra optymizm z poprzedniego albumu zniknął, a zastąpiły go przemyślane, dorosłe piosenki, które w rękach amerykańskiego producenta zyskały międzynarodowy potencjał. Brodka skądinąd znajduje się na liście gwiazd tegorocznego festiwalu Colours of Ostrava i osobiście jestem ciekaw, co takiego zaserwuje widzom Coloursów. Nie wyobrażam sobie bowiem, że dziewczyna zagra na koncercie w Dolnych Witkowicach zarówno utwory z „Clashes”, jak też z „Grandy”. To dwa odmienne światy i przypuszczam, że Brodka widzi to tak samo. Na najnowszym albumie znajduje się tyle perełek, że skazany jest na sukces, tym razem mam nadzieję również międzynarodowy. Polskiej muzyki w świecie nie musi przecież promować wyłącznie zmarły w 1849 roku Fryderyk Chopin czy death metalowa grupa Vader. „Clashes” świetnie słucha się w całości. Brodka nie katuje słuchaczy rozbudowanymi kompozycjami, ale ukrytych smaczków jest tu tyle, że nawet Radiohead czuliby się zawstydzeni. W szczególności lubię wracać do tematu „Horses”, w którym Brodka daje popis swoich wokalnych możliwości. Duże wrażenie robi też „Can´t Wait For War”, utrzymany trochę w stylistyce dawnej Tanity Tikaram czy „Up In The Hill”, gdzie jak dla mnie słychać inspiracje manierą wokalną Kate Bush. Brodka oczywiście jest sobą, nikogo nie parodiuje, ale w obliczu takiego kalejdoskopu dźwięków trudno czasami oprzeć się wrażeniu, że te nuty już przerabialiśmy. Brodka na albumie zrezygnowała ze sztucznych fajerwerków, „Clashes” w odróżnieniu od „Grandy” powstał przy udziale żywych instrumentów. O dziwo nie brakuje na płycie również gitarowych momentów, a nawet punkowej energii. „My Name Is Youth” wyśpiewany z seksappealem rodowitej Góralki z Beskidów, powalił mnie po prostu na kolana. Tak jak zresztą cały album, z którym Brodka spróbuje podbić świat. Trzymam mocno kciuki.
Cały Pop Art, wraz w wynikami zabawy o bilety na Dolański Gróm w Karwinie, w sobotnim, drukowanym wydaniu gazety.