środa, 24 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Bony, Horacji, Jerzego| CZ: Jiří
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: SCORPIONS - Rock Believer (recenzja) | 14.03.2022

W tych trudnych czasach miło jest zasypiać z myślą, że rock nie umarł. Chociażby dzięki niemieckiej grupie Scorpions, która w 57. roku (!) swojej działalności wciąż potrafi pozytywnie zaskoczyć. 

Ten tekst przeczytasz za 6 min.
Fot. mat. pras.

 

Już wielokrotnie ogłaszali koniec kariery, ale zawsze szybko weryfikowali swoje własne plany. A ja zastanawiałem się, po co im te zagrywki. Przecież wszystko najważniejsze już nagrali i mogą przejść na muzyczną emeryturę z podniesionym czołem. Od dwóch tygodni jest ze mną najnowszy studyjny album legendy niemieckiego hard rocka, formacji Scorpions, i myślę, że już wszystko jasne. „Rock Believer” pretenduje bowiem do miana jednej z najlepszych płyt w 57-letniej historii grupy. Tak mocnego rockowego kopniaka nie spodziewał się chyba nawet najwierniejszy fan zespołu założonego 12 listopada 1965 w Hanowerze. 

 


Po przeprosinach pora na bliższe zaznajomienie się z albumem, nagranym siedem lat po słabiutkim „Return To Forever”. Klaus Meine i spółka doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że jeśli nie chcą zapisać się w historii rocka jako zespół odcinający kupony od sławy, a po poprzednich dwóch wydawnictwach – wspominanym „Return To Forever” (2015) i „Comeblack” (2011) – wszystko na to wskazywało, muszą wziąć się w garść i wrócić do sprawdzonych schematów hard rocka. Nikt bowiem nie będzie traktował serio podlizywania się nowoczesnym trendom w przypadku grupy, która w latach 70. XX wieku wytyczała nowe granice w muzyce rockowej. Żyletkowe riffy gitarzysty rytmicznego Rudolfa Schenkera, solówki Michaela Schenkera, ostry wokal Klausa Meine, to wszystko na debiucie „Lonesome Crow” (1972) było prawdziwym objawieniem nie tylko w Niemczech Zachodnich. Scorpions bardzo szybko awansowali do elitarnej hard rockowej ligi, obok brytyjskich gwiazd pokroju Deep Purple czy Led Zeppelin, trzymając się mocno również w latach 80. i 90., kiedy konkurencja często traciła oddech. Wgłębianie się w najnowszy album Scorpions przypomina codzienną pracę naukowca w laboratorium, który z wypiekami na twarzy odkrywa nowe sekwencje znanych genów. 

 


Na „Rock Believer” nie usłyszymy przełomowych rockowych akordów, typowa dla Scorpions przytulanka (jedna jedyna w zestawieniu!) też niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale całość mocno oddziałuje na wyobraźnię. To na pewno najostrzejszy album Scorpions od wielu, wielu lat, w warstwie melodycznej mogący się zaś śmiało równać z legendarnym „Crazy World” (1990). Na tamtej płycie lśni skądinąd jak diament ballada „Wind Of Change”, która od razu mi się przypomniała po rosyjskiej agresji na Ukrainie. Nie takiego wiatru przemian w Rosji spodziewał się wokalista Klaus Meine i myślę, że przy najbliższej okazji w trakcie trasy koncertowej do płyty „Rock Believer” grupa nie omieszka ostro wejść butami w politykę Putina. Demokratyczne wartości, wolność słowa, to od zawsze były ważne slogany w twórczości tej niemieckiej formacji.

Album otwiera szybki kawałek „Gas In The Tank”, a szybkość w połączeniu z mocnymi riffami to w przypadku najnowszej płyty Scorpions znak rozpoznawczy i wartość dodana. Poza tytułowym „Rock Believer”, w którym rockowa energia wibruje w symbiozie ze spokojniejszym popowym refrenem oraz ukrytą pod numerem 11 balladą „When You Know (Where You Come From)”, reszta kompozycji sypie iskrami jak koła rozpędzonego pociągu. Moje ulubione fragmenty to „Shining Of Your Soul”, „Seventh Sun”, „Peacemaker” i „Call Of The Wild”. Tam wszędzie Scorpions brzmią najbardziej autentycznie, najbardziej hard rockowo. 

 


74-letni Klaus Meine śpiewa dokładnie tak, jak na najlepszych płytach, nie straciwszy nic ze swojego wigoru. Na koncertach trudne rejestry wokalne, których nie brakuje na „Rock Believer”, mogą się okazać twardym orzechem do zgryzienia, ale fanom ten fakt nie powinien przeszkadzać. Odwiedziłem w swoim życiu trzy koncerty Scorpions, w tym jeden bardzo nietypowy, zagrany przed nowym ratuszem w Ostrawie i mogę z ręką na sercu napisać, że nawet w słabszych chwilach lider zespołu zawsze zachował pokerową twarz. Zresztą muzyka rockowa to nie opera, gdzie każdy najmniejszy błąd dociera do uszu wytrenowanych słuchaczy z mocą sędziowskiego gwizdka. Wychwalany przeze mnie, ponad pięciominutowy „Seventh Sun”, rusza w stylu Deep Purple, rozpędzany przez syntezatory, po kilku sekundach melduje się już jednak znajomy Scorpions. Z energicznym wokalem Klausa Meine oraz fantastyczną gitarową salwą napędzaną przez Rudolfa Schenkera, Mathiasa Jabsa i polskiego basistę Pawła Mąciwodę-Jastrzębskiego. Ten utwór to synteza hard rocka, który nawet w 2022 roku trzyma się nieźle i można nawet pokusić się o stwierdzenie, że przeżywa kolejny renesans. 

– Przez lata słyszeliśmy, że rock umarł. Nadal jednak są miliony wyznawców rocka na świecie, którzy przeczą tej tezie – stwierdził w jednym z wywiadów promujących nową płytę Klaus Meine. – Nowy materiał to powrót do naszych korzeni, czyli świetnych riffów i mocnych melodii. Zależało nam również na tym, by w studiu oddać koncertowy klimat – podkreślił wokalista zespołu, o którym w tym roku będzie bez dwóch zdań głośno. Zaplanowana na marzec trasa po USA bije rekordy, a w maju możemy się spodziewać również koncertu w naszych szerokościach geograficznych. 28 maja grupa ma zagrać w Tauron Arenie w Krakowie, a w roli supporta pojawi się Mammoth WVH – zespół Wolfganga Van Halena, syna zmarłego w 2020 roku holendersko-amerykańskiego gitarzysty Eddiego Van Halena. 

Niech więc powyższa recenzja posłuży za zaproszenie na krakowski koncert albo choćby na ten praski, który odbędzie się dwa dni wcześniej, 26 maja w O2 Arenie. Ja wybieram Kraków, bo akustyka Tauron Areny bije na głowę praską O2 Arenę, a chciałbym zaśpiewać czysto z zespołem „Still Loving You”. 


 



Może Cię zainteresować.