piątek, 19 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Alfa, Leonii, Tytusa| CZ: Rostislav
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art: Z Deep Purple na wieczne czasy | 14.12.2019

Tym razem cały Pop Art jest poświęcony jednemu wydarzeniu – koncertowi legendy hard rocka, grupy Deep Purple 4 grudnia w Ostrawie. Jak było?

Ten tekst przeczytasz za 5 min. 45 s
Deep Purple w Ostrawie, czyli powrót legendy hard rocka. Fot. NORBERT DĄBKOWSKI

RECENZJA

 

DEEP PURPLE – Ostravar Arena, 4. 12. 2019

51 lat na scenie, miliony sprzedanych płyt i wciąż z wigorem – może nie jak za dawnych lat, ale z energią, która robi wrażenie. Legenda hard rocka, brytyjska formacja Deep Purple, po czterech latach przerwy i po raz piąty w karierze zagrała w Ostrawie. Zakładając, że doniesienia z obozu grupy o planowanej nowej płycie studyjnej są prawdziwe, fani mogą powoli odliczać miesiące do kolejnego występu swoich ulubieńców w naszym regionie. Trzeba bowiem otwarcie powiedzieć, że Praga, rozpieszczona do granic wytrzymałości mnogością koncertów gwiazd muzycznych z całego świata, nie leży w planach ani Deep Purple, ani też innych dinozaurów rocka.

Ostrawa i okolice są natomiast dla zasłużonych dla rocka formacji bardzo „seksy”, o czym przekonali się ostatnio chociażby członkowie węgierskiej grupy Omega koncertujący w trzynieckiej Werk Arenie. Akceptując zaraz na wstępie regulamin zwiedzania muzycznego skansenu, można uniknąć wielu przykrych niespodzianek. W zespole Deep Purple z założycieli bezbłędnie działa już bowiem tylko sekcja rytmiczna, wokalista Ian Gillan jest zaś cieniem samego siebie i to nie tylko z czasów czterech największych albumów – „Deep Purple in Rock” (1970), „Fireball” (1971), „Machine Head” (1972) i „Perfect Strangers” (1984), ale też tych z nowszego okresu. Do dziś pamiętam koncert grupy promujący świetną płytę „Purpendicular” (1996), pierwszą, na której zagrał obecny gitarzysta Steve Morse. Było inaczej, a dokładnie rzecz ujmując lepiej za sprawą znacznie mocniejszego głosu Gillana, który w sierpniu przyszłego roku będzie obchodził… 75. urodziny. Jednak dosyć marudzenia, najwyższa pora otworzyć rozdział z cyklu „cześć i chwała zasłużonym dla rocka bohaterom”.

Pierwsze pozytywne zaskoczenie – liczba widzów w Ostravar Arenie. Miejsca siedzące zapełnione z 70 procent, a na deskach zakrywających lodowisko, na którym na co dzień swoje mecze rozgrywają hokeiści Witkowic, też było raczej bardziej ciasno, niż pusto. Drugi duży plus dla atmosfery w hali – młodzi słuchacze pod sceną. I nie tylko nastolatkowie w towarzystwie rodziców czy nawet dziadków, ale również młode pary i pojedyncze osoby. Dodam, że często w koszulkach z logo gwiazdy wieczoru, wnioskuję więc, że wpadły na koncert nieprzypadkowo. Tegoroczna trasa europejska Deep Purple nastawiona jest na muzyczny koncert życzeń ze szczególnym uwzględnieniem kultowych albumów w dyskografii. Z ostatniej, całkiem udanej płyty „inFinite” (2016), w Ostrawie zabrzmiał tylko singiel „Time for Bedlam”. Dla większości widzów koncert życzeń zakończył się jednak po 90 minutach dużym zgrzytem – kiedy wszyscy czekali, że w finale muzycy zaserwują swoją najsłynniejszą kompozycję „Child in Time”, włączyły się światła w całej hali i pora była zwijać manatki. A zabrakło „Child in Time” z prozaicznego powodu, struny głosowe Iana Gillana po prostu nie są już w stanie podołać najwyższymrejestrom, do których przyzwyczaił nas wokalista w przeszłości. Wysoki falset przerastający w histeryczny krzyk w samym finale utworu można było wprawdzie odtworzyć z playbacku i chyba nikt w hali by się nie zorientował, ale to nie był koncert Madonny. W przypadku Deep Purple mniej znaczy więcej, a Gillan woli mierzyć zamiary podług sił.

Najlepiej wypadły więc energiczne, rockowe kawałki z płyt, które grupa nagrała już po pierwszej operacji strun głosowych Gillana – tytułowy „Perfect Strangers” z albumu, którym formacja w 1984 roku po raz pierwszy i na zawsze zaskarbiła sobie moje serce czy „Sometimes I Feel Like Screaming” – chyba najlepszy temat skomponowany przez gitarzystę Steve’a Morse’a. 65-letni Morse emanował w Ostrawie największą energią. Soczyste solówki przeplatał zabawą z Gillanem, który w 1996 roku w obliczu coraz dziwaczniej zachowującego się Ritchiego Blackmora z dużym zadowoleniem skwitował przyjście Morse’a do zespołu. Technika gry Morse’a różni się znacząco od stylu, jakim urzekał fanów pierwszy i dla wielu najważniejszy gitarzysta w karierze Deep Purple, wspomniany Ritchie Blackmore. Na koncertach typowo amerykańskie granie Morse’a – z nastawieniem na solówki i kwiczące z radości struny gitary zbudowanej specjalnie dla muzyka przez inżynierów z firm Ernie Ball i Engl – jest jeszcze mocniej uwypuklone. Zresztą nie tylko Morse dał w Ostravar Arenie popis swoich nietuzinkowych umiejętności. Klawiszowiec Don Airey, który w 2003 zastąpił w zespole zmarłego Jona Lorda, w Ostrawie przywołał Bedřicha Smetanę i jego słynną „Wełtawę”, a w hard rockowych sferach malował równie piękne pejzaże, co nieodżałowany Lord. Jak zaś wspominałem na wstępie, bez dokładnej sekcji rytmicznej muzyka Deep Purple rozleciałaby się na kawałki. Dwaj maszyniści od brudnej roboty – z przodu basista Roger Glover, z tyłu perkusista Ian Paice trzymali cały pędzący pociąg równo na torach od pierwszej do ostatniej minuty półtoragodzinnego koncertu. Do stacji końcowej muzycy dojechali w radosnym upojeniu – serwując słuchaczom trzy klasyki gatunku: „Smoke on the Water”, „Hush” i Black Night”. A w drodze powrotnej, w tramwaju numer 13, po głowie chodził mi inny klasyk – „Lazy”, z Gillanem w czapce świętego Mikołaja. I pal licho, że na płycie „Machine Head” ponad siedmiominutowy blues-rock brzmi jakoś bardziej radośnie. Bo też z czasem wygrał tylko Albert Einstein.

Janusz Bittmar

 



Może Cię zainteresować.