środa, 23 kwietnia 2025
Imieniny: PL: Ilony, Jerzego, Wojciecha| CZ: Vojtěch
Glos Live
/
Nahoru

Daniel Ligocki dla „Głosu”: w MMA musisz mieć ostre łokcie | 22.04.2025

Nie ma co prężyć muskuły. Kiedy jesteś w sytuacji, że gdzieś w ciemnym zaułku naciera na ciebie jednocześnie kilku napastników, to najlepszą obroną jest ucieczka – mówi w rozmowie z „Głosem” Daniel Ligocki. Ze wschodzącą gwiazdą MMA, jednym z czterech zawodników z naszego regionu należących do prestiżowej czeskiej organizacji Oktagon, rozmawiamy w zaciszu redakcji. Daniel, jak sam twierdzi, najlepiej czuje się jednak w ringu i na treningach, które prowadzi w Jabłonkowie również dla miejscowej młodzieży.

Ten tekst przeczytasz za 7 min. 30 s
Daniel Ligocki (z lewej) po zwycięskiej walce. Fot. ARC zawodnika

MMA to skrót z angielskiego  „mixed martial arts”, czyli w tłumaczeniu na polski „mieszane sztuki walki”. Wiem o tobie, że zaczynałeś przygodę ze sztukami walk kilkanaście lat temu w jabłonkowskim klubie Nippon Ju-jitsu prowadzonym przez księdza Edwarda Cokota. Rozumiem, że zdobycie rzetelnej podstawy pod okiem mistrza to główny warunek, żeby z ringu MMA nie trafić do szpitala?
– Moja przygoda ze sztukami walk rozpoczęła się dokładnie 11 lat temu. Wcześniej spróbowałem wielu innych sportów, byłem chociażby bramkarzem piłkarskim w jabłonkowskim Spartaku, pływałem wyczynowo, ale już jako nastolatek marzyłem o uprawianiu sztuk walk. Rodzice byli przeciwni, bali się o mnie, co zrozumiałe. Ale jak to bywa w życiu, pasje są po to, żeby je realizować. W wieku szesnastu lat trafiłem do klubu ju-jitsu prowadzonego przez Ojca Edwarda Cokota i już zostałem (śmiech). Pamiętam pierwsze chwile na macie, a potem kilkudniowe problemy z przełykiem i oddychaniem, bo trenerzy chcieli mnie sprawdzić. W ju-jitsu częstym chwytem jest właśnie sprowadzenie przeciwnika do parteru, a następnie sparaliżowanie go poprzez technikę duszenia.

Rozumiem, że to wszystko odbywa się na zasadach bezpiecznej rywalizacji. A może udało ci się już kogoś zgasić, czyli innymi słowy uśpić go na kilka minut?
– Takie sytuacje też się zdarzają, zwłaszcza podczas bezpośrednich walk MMA. Mnie już też zresztą naprawiano po walce, rywal złamał mi nos. Trzeba podkreślić, że jabłonkowska organizacja Nippon Ju-jitsu nawiązuje do japońskiej spuścizny ju-jitsu i nie ma charakteru sportowej rywalizacji. Na przykład brazylijskie ju-jitsu już ma charakter sportu. Ale to taka ciekawostka, nie chciałbym zanudzać czytelników.

Daniel Ligocki w swoim żywiole ju-jitsu. Fot. Norbert Dąbkowski

Bynajmniej nie zanudzasz. Otwieram właśnie temat, który najbardziej mnie interesuje, czyli MMA. I myślę, że teraz to już w ogóle nie będzie miejsca na nudę… Jak trafiłeś do klatki MMA?
– To nie była łatwa droga. Najpierw musiałem otrzymać zezwolenie od naszego trenera. Ksiądz Edek powiedział mi, że mogę spróbować szczęścia w MMA, ale dopiero po zdaniu konkretnych egzaminów instruktorskich w ju-jitsu. Zaczynałem przygodę z MMA od mniejszych walk, parę lat spędziłem chociażby w Niemczech, które ukształtowały mnie mentalnie. Pracowałem tam na budowie, a po pracy ostro trenowałem i zdarzały się też konkretne walki w ramach MMA. Po powrocie do kraju marzyłem o członkostwie w prestiżowej czeskiej organizacji MMA, Oktagonie. W tym roku się udało, mam za sobą również udany lutowy debiut w wydarzeniu zorganizowanym w trzynieckiej Werk Arenie.

Przed znajomymi trema musiała być chyba podwójna?
– Tak, ale wiedziałem, na co mnie stać. Przygotowałem się do tej walki rzetelnie, nie chciałem pozostawić nic przypadkowi. Mojego rywala, Dominika Schobera, udało mi się pokonać w miarę gładko i to całkiem inną techniką, niż jaka używana jest w moim ju-jitsu. Znokautowałem go po uderzeniach łokciem. Kiedy postanowiłem walczyć w ringu MMA, musiałem się przestawić z ju-jitsu również na inne sztuki walki. Do swojego repertuaru dołączyłem m.in. treningi tajskiego boksu, który ma do dyspozycji cały arsenał ciosów. To wszystko po to, żeby wciąż podnosić swoją poprzeczkę i móc rywalizować z najlepszymi. Ju-jitsu to jednak żelazna podstawa, dla zawodnika MMA właśnie ta sztuka walki jest dużą wartością dodaną. Kiedy sprowadzę przeciwnika do parteru, to właśnie wtedy potrafię wykorzystać m.in. techniki duszenia i szybko zakończyć pojedynek. Rywal nieobeznany z ju-jitsu znajduje się w gorszej sytuacji. Uderzenia łokciami, wypady nogami też się liczą, ale najważniejsza jest uniwersalność.

Bohater wywiadu w redakcji „Głosu”. Fot. Norbert Dąbkowski

Ważne jest też okazanie szacunku wobec rywala. Ty, wchodząc do ringu, witasz się w stylu wschodnich sztuk walk. Czy ten ukłon ma być zarazem ostrzeżeniem - „Uważaj, nie jestem prymitywnym rozrabiaką”?
– Myślę, że okazanie szacunku wobec przeciwnika to podstawa nie tylko w MMA, ale w każdym sporcie. W ringu sytuacja jest jednak inna, niż chociażby na meczu piłki nożnej, gdzie o sukces walczy cała drużyna. Wchodząc do ringu, jesteś sam ze sobą, z własnymi myślami i planami, jak wygrać. Tylko ja i przeciwnik. To moim zdaniem najbardziej męski rodzaj konfrontacji. Uważam, że każdy mężczyzna powinien umieć się bronić, tym bardziej, że codzienność jest coraz bardziej agresywna.

Miałem kiedyś okazję rozmawiać z jednym z najlepszych czeskich instruktorów sztuk walki, Karlem Doležalem, który ćwiczył m.in. ostrawski oddział antyterrorystyczny policji. I wyniosłem z tej rozmowy jedno: w chwili dużego zagrożenia najlepszym rozwiązaniem jest ucieczka. Czyli zupełnie coś innego, niż słynne powiedzenie, że najlepszą obroną jest atak, co ma zastosowanie na przykład w futbolu…
– No tak, miał stuprocentową rację. Nie ma co prężyć muskuły. Kiedy jesteś w sytuacji, że gdzieś w ciemnym zaułku naciera na ciebie jednocześnie kilku napastników, to najlepszą obroną jest ucieczka. Twierdzą to najwięksi mistrzowie sztuk walki i w stu procentach mają rację. Wiem, że mógłbym w takiej potyczce bez większych problemów poradzić sobie z trzema napastnikami, ale wiem też, że wystarczy mały błąd i można trafić za kratki. To, czego nauczyłem się w MMA, ale też na treningach ju-jitsu chociażby, daje mi ogromną przewagę nad nietrenowanym napastnikiem. I wolę nie ryzykować dodatkowych kłopotów, zresztą unikam bójek i podobnych incydentów.

Daniel Ligocki podczas gali MMA w Werk Arenie w Trzyńcu. Fot. ARC zawodnika

Czego jeszcze unika zawodnik MMA? Wyeliminowałeś ze swojego życia używki, alkohol, śpisz regularnie po osiem godzin dziennie, a na dyskotece czy w kinie byłeś po raz ostatni jako nastolatek?
– Nie jestem mnichem żyjącym w klasztorze (śmiech). W moim jadłospisie pojawia się wszystko, tylko przed konkretną walką muszę się ograniczać i wtedy przestawiam się na dokładny plan treningowy połączony z odpowiednim wyżywieniem. Jest dużo białka, ale też cukrów, bo po treningach potrzebujesz naładować akumulator. Chętnie napiję się też piwa, nawet ze swoim przeciwnikiem z ringu. Współpracuję ze specjalistyczną firmą, która troszczy się o moje zdrowie i wyżywienie. Kiedy zostałem członkiem Oktagonu, to tym bardziej trzeba dbać o siebie. Na pewno brakuje mi czasu na pozasportowe pasje. Jeśli zostaje mi odrobina czasu, to lubię oglądać m.in. stare filmy z Jeanem Claude van Damme czy Stevenem Seagalem. „Krwawy sport” z van Damme to taka biblia miłośników MMA. Generalnie jednak mocno trenuję, wszystko podporządkowałem MMA. W tym sporcie musisz mieć ostre łokcie.

Niektórzy twierdzą, że MMA to żaden tam sport, ale po prostu mordobicie za niezłe pieniądze. Co byś im odpowiedział w tej materii?
– Na początku, kilkanaście lat temu, też miałem wrażenie, że MMA brakuje elegancji, a wielu zawodników podchodzi do walki jak do kiczowatej zabawy na pokaz. Czasy jednak się zmieniły, wystarczy wpaść na wydarzenie z naszym udziałem, żeby się przekonać, że to prawdziwy, męski sport z zasadami fair play.



Może Cię zainteresować.