Daniel Ligocki dla „Głosu”: w MMA musisz mieć ostre łokcie | 22.04.2025
Nie ma co prężyć muskuły. Kiedy jesteś w sytuacji, że gdzieś
w ciemnym zaułku naciera na ciebie jednocześnie kilku napastników, to najlepszą
obroną jest ucieczka – mówi w rozmowie z „Głosem” Daniel Ligocki. Ze wschodzącą
gwiazdą MMA, jednym z czterech zawodników z naszego regionu należących do
prestiżowej czeskiej organizacji Oktagon, rozmawiamy w zaciszu redakcji.
Daniel, jak sam twierdzi, najlepiej czuje się jednak w ringu i na treningach,
które prowadzi w Jabłonkowie również dla miejscowej młodzieży.
Ten tekst przeczytasz za 7 min. 30 s
Daniel Ligocki (z lewej) po zwycięskiej walce. Fot. ARC zawodnika
MMA to skrót z angielskiego „mixed martial arts”, czyli w tłumaczeniu na
polski „mieszane sztuki walki”. Wiem o tobie, że zaczynałeś przygodę ze
sztukami walk kilkanaście lat temu w jabłonkowskim klubie Nippon Ju-jitsu prowadzonym
przez księdza Edwarda Cokota. Rozumiem, że zdobycie rzetelnej podstawy pod
okiem mistrza to główny warunek, żeby z ringu MMA nie trafić do szpitala?
– Moja przygoda ze sztukami walk rozpoczęła się dokładnie 11
lat temu. Wcześniej spróbowałem wielu innych sportów, byłem chociażby
bramkarzem piłkarskim w jabłonkowskim Spartaku, pływałem wyczynowo, ale już
jako nastolatek marzyłem o uprawianiu sztuk walk. Rodzice byli przeciwni, bali
się o mnie, co zrozumiałe. Ale jak to bywa w życiu, pasje są po to, żeby je
realizować. W wieku szesnastu lat trafiłem do klubu ju-jitsu prowadzonego przez
Ojca Edwarda Cokota i już zostałem (śmiech). Pamiętam pierwsze chwile na macie,
a potem kilkudniowe problemy z przełykiem i oddychaniem, bo trenerzy chcieli
mnie sprawdzić. W ju-jitsu częstym chwytem jest właśnie sprowadzenie
przeciwnika do parteru, a następnie sparaliżowanie go poprzez technikę
duszenia.
Rozumiem, że to wszystko odbywa się na zasadach bezpiecznej
rywalizacji. A może udało ci się już kogoś zgasić, czyli innymi słowy uśpić go
na kilka minut?
– Takie sytuacje też się zdarzają, zwłaszcza podczas
bezpośrednich walk MMA. Mnie już też zresztą naprawiano po walce, rywal złamał
mi nos. Trzeba podkreślić, że jabłonkowska organizacja Nippon Ju-jitsu
nawiązuje do japońskiej spuścizny ju-jitsu i nie ma charakteru sportowej
rywalizacji. Na przykład brazylijskie ju-jitsu już ma charakter sportu. Ale to
taka ciekawostka, nie chciałbym zanudzać czytelników.
Daniel Ligocki w swoim żywiole ju-jitsu. Fot. Norbert Dąbkowski
Bynajmniej nie zanudzasz. Otwieram właśnie temat, który
najbardziej mnie interesuje, czyli MMA. I myślę, że teraz to już w ogóle nie
będzie miejsca na nudę… Jak trafiłeś do klatki MMA?
– To nie była łatwa droga. Najpierw musiałem otrzymać
zezwolenie od naszego trenera. Ksiądz Edek powiedział mi, że mogę spróbować
szczęścia w MMA, ale dopiero po zdaniu konkretnych egzaminów instruktorskich w
ju-jitsu. Zaczynałem przygodę z MMA od mniejszych walk, parę lat spędziłem
chociażby w Niemczech, które ukształtowały mnie mentalnie. Pracowałem tam na
budowie, a po pracy ostro trenowałem i zdarzały się też konkretne walki w
ramach MMA. Po powrocie do kraju marzyłem o członkostwie w prestiżowej czeskiej
organizacji MMA, Oktagonie. W tym roku się udało, mam za sobą również udany lutowy
debiut w wydarzeniu zorganizowanym w trzynieckiej Werk Arenie.
Przed znajomymi trema musiała być chyba podwójna?
– Tak, ale wiedziałem, na co mnie stać. Przygotowałem się do
tej walki rzetelnie, nie chciałem pozostawić nic przypadkowi. Mojego rywala,
Dominika Schobera, udało mi się pokonać w miarę gładko i to całkiem inną
techniką, niż jaka używana jest w moim ju-jitsu. Znokautowałem go po
uderzeniach łokciem. Kiedy postanowiłem walczyć w ringu MMA, musiałem się
przestawić z ju-jitsu również na inne sztuki walki. Do swojego repertuaru
dołączyłem m.in. treningi tajskiego boksu, który ma do dyspozycji cały arsenał
ciosów. To wszystko po to, żeby wciąż podnosić swoją poprzeczkę i móc
rywalizować z najlepszymi. Ju-jitsu to jednak żelazna podstawa, dla zawodnika
MMA właśnie ta sztuka walki jest dużą wartością dodaną. Kiedy sprowadzę
przeciwnika do parteru, to właśnie wtedy potrafię wykorzystać m.in. techniki
duszenia i szybko zakończyć pojedynek. Rywal nieobeznany z ju-jitsu znajduje
się w gorszej sytuacji. Uderzenia łokciami, wypady nogami też się liczą, ale
najważniejsza jest uniwersalność.

Bohater wywiadu w redakcji „Głosu”. Fot. Norbert Dąbkowski
Ważne jest też okazanie szacunku wobec rywala. Ty, wchodząc
do ringu, witasz się w stylu wschodnich sztuk walk. Czy ten ukłon ma być
zarazem ostrzeżeniem - „Uważaj, nie jestem prymitywnym rozrabiaką”?
– Myślę, że okazanie szacunku wobec przeciwnika to podstawa
nie tylko w MMA, ale w każdym sporcie. W ringu sytuacja jest jednak inna, niż
chociażby na meczu piłki nożnej, gdzie o sukces walczy cała drużyna. Wchodząc
do ringu, jesteś sam ze sobą, z własnymi myślami i planami, jak wygrać. Tylko
ja i przeciwnik. To moim zdaniem najbardziej męski rodzaj konfrontacji. Uważam,
że każdy mężczyzna powinien umieć się bronić, tym bardziej, że codzienność jest
coraz bardziej agresywna.
Miałem kiedyś okazję rozmawiać z jednym z najlepszych
czeskich instruktorów sztuk walki, Karlem Doležalem, który ćwiczył m.in. ostrawski oddział antyterrorystyczny policji.
I wyniosłem z tej rozmowy jedno: w chwili dużego zagrożenia najlepszym
rozwiązaniem jest ucieczka. Czyli zupełnie coś innego, niż słynne powiedzenie,
że najlepszą obroną jest atak, co ma zastosowanie na przykład w futbolu…
– No tak, miał stuprocentową rację. Nie ma co prężyć
muskuły. Kiedy jesteś w sytuacji, że gdzieś w ciemnym zaułku naciera na ciebie jednocześnie
kilku napastników, to najlepszą obroną jest ucieczka. Twierdzą to najwięksi
mistrzowie sztuk walki i w stu procentach mają rację. Wiem, że mógłbym w takiej
potyczce bez większych problemów poradzić sobie z trzema napastnikami, ale wiem
też, że wystarczy mały błąd i można trafić za kratki. To, czego nauczyłem się w
MMA, ale też na treningach ju-jitsu chociażby, daje mi ogromną przewagę nad
nietrenowanym napastnikiem. I wolę nie ryzykować dodatkowych kłopotów, zresztą
unikam bójek i podobnych incydentów.
Daniel Ligocki podczas gali MMA w Werk Arenie w Trzyńcu. Fot. ARC zawodnika
Czego jeszcze unika zawodnik MMA? Wyeliminowałeś ze swojego
życia używki, alkohol, śpisz regularnie po osiem godzin dziennie, a na
dyskotece czy w kinie byłeś po raz ostatni jako nastolatek?
– Nie jestem mnichem żyjącym w klasztorze (śmiech). W moim
jadłospisie pojawia się wszystko, tylko przed konkretną walką muszę się
ograniczać i wtedy przestawiam się na dokładny plan treningowy połączony z
odpowiednim wyżywieniem. Jest dużo białka, ale też cukrów, bo po treningach potrzebujesz
naładować akumulator. Chętnie napiję się też piwa, nawet ze swoim przeciwnikiem
z ringu. Współpracuję ze specjalistyczną firmą, która troszczy się o moje zdrowie
i wyżywienie. Kiedy zostałem członkiem Oktagonu, to tym bardziej trzeba dbać o
siebie. Na pewno brakuje mi czasu na pozasportowe pasje. Jeśli zostaje mi
odrobina czasu, to lubię oglądać m.in. stare filmy z Jeanem Claude van Damme
czy Stevenem Seagalem. „Krwawy sport” z van Damme to taka biblia miłośników
MMA. Generalnie jednak mocno trenuję, wszystko podporządkowałem MMA. W tym
sporcie musisz mieć ostre łokcie.
Niektórzy twierdzą, że MMA to żaden tam sport, ale po prostu
mordobicie za niezłe pieniądze. Co byś im odpowiedział w tej materii?
– Na początku, kilkanaście lat temu, też miałem wrażenie, że
MMA brakuje elegancji, a wielu zawodników podchodzi do walki jak do kiczowatej
zabawy na pokaz. Czasy jednak się zmieniły, wystarczy wpaść na wydarzenie z
naszym udziałem, żeby się przekonać, że to prawdziwy, męski sport z zasadami
fair play.