środa, 23 kwietnia 2025
Imieniny: PL: Ilony, Jerzego, Wojciecha| CZ: Vojtěch
Glos Live
/
Nahoru

Mateusz Ligocki dla "GL" | 07.01.2016

Uwielbiam, gdy mój błędnik szaleje - twierdzi w rozmowie z "Głosem Ludu" najlepszy polski snowboardzista, Mateusz Ligocki z Cieszyna.

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 30 s
Mateusz Ligocki. Fot. ARC

 

W 1965 roku Sherman Poppen połączył dwie deski w jedną, czub związał sznurkiem, tworząc nową religię sportową – snowboarding. Po 50 latach kult jednej deski opanował całą planetę, a snowboardzistów można spotkać na wszystkich nartostradach świata. I nie są to bynajmniej osoby pokroju „Szalonego Maxa”, o czym można się przekonać w wywiadzie z reprezentantem Polski w konkurencji snowcross, Mateuszem Ligockim z Cieszyna.  

Na początek trochę oklepane pytanie. Jesteś jednym z prekursorów snowboardingu w Polsce. Wiem, że o to pytają wszyscy, ale dlaczego wybrałeś jedną deskę, zamiast dwóch?

Za sprawą rodziców z narciarstwem byłem i jestem związany od 4. roku życia. A w wieku 15 lat przyszedł czas na snowboarding. I aczkolwiek uwielbiam narciarstwo, to deska moim zdaniem stwarza dużo większe możliwości. Dla przeciętnego Kowalskiego wystarczą trzy, cztery dni, żeby nauczyć się zjeżdżać na snowboardzie z przyjemnością z każdej góry. Mnie zajęło to raptem trzy godziny. Najważniejsze jest to, żeby pierwszą lekcję, czyli zapoznanie się ze sprzętem, nie przeprowadzać na stoku, ale w domowym zaciszu, najlepiej na dywanie. Ubrać sobie deskę, zawiązać buty, pomajstrować z ustawieniem wiązania. Snowboard ma dużo więcej możliwości ustawienia, niż klasyczne narty. W domu, na dywanie takie sesje sprawią, że kiedy potem będziemy już mieli wszystko dopasowane, to na śniegu nie będziemy już mieli problemów z elementem poślizgu i generalnie szybciej nauczymy się jazdy na desce. Niestety mało która szkoła jazdy aplikuje właśnie te zalecenia, o których tu wspominałem. Zakochałem się w snowboardzie od pierwszego wejrzenia. Po dwóch tygodniach wziąłem już udział w pierwszych zawodach i z sukcesami. Snowboarding to świat pięknej sportowej rywalizacji, przyjaźni, zabawy. Już sam fakt, że stoi się bokiem do jazdy, a nie przodem jak na nartach, robi niesamowite wrażenie. Uwielbiam, gdy mój błędnik szaleje. Ja po prostu muszę jeździć.

Jesteś trzykrotnym uczestnikiem igrzysk olimpijskich. Rok temu awans do Soczi wywalczyłeś dosłownie „za pięć dwunasta”, wracając po poważnej chorobie. Jakie cele stawiasz sobie w tym sezonie?

Myślę, że aby stawiać sobie cele w tym sezonie, należałoby się trochę cofnąć w czasie do poprzedniego sezonu, a konkretnie właśnie do wspomnianych zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi. W listopadzie 2013 roku, na kilka miesięcy przed igrzyskami, na które szykowałem się podbudowany zwycięstwem w Pucharze Świata w szwajcarskim Veysonnaz, niestety zachorowałem. Miałem poważne problemy zdrowotne i tak na prawdę to cały grudzień 2013 i Święta Bożego Narodzenia przeleżałem w szpitalu z dosyć poważnym zapaleniem stawów. Cała moja prawa strona organizmu była sparaliżowana. Miałem problemy z zawiązaniem buta, z umyciem zębów. Nie mogłem nawet poruszać się na wózku inwalidzkim, bo sprawiało mi to ogromny ból. Przy pomocy specjalistów, oczywiście też rodziny i przyjaciół, udało mi się wyjść ze szpitala i postawić deskę na starcie moich trzecich w karierze igrzysk olimpijskich. Wynik był, jaki był, bo ciężko od razu po wyjściu ze szpitala wygrywać najważniejsze zawody w sezonie. Ten start w Soczi potraktowałem w kategoriach pięknej idei olimpijskiej, a nie walki o medal. Sezon poolimpijski był dla mnie okresem wypoczynkowym. Skoncentrowałem się na stworzeniu swojej akademii „Ligocki Snow Academy”, gdzie razem z wykwalfikowanymi instruktorami szkolimy tak narciarzy, jak też snowboardzistów i to w każdym wieku. A co do obecnego sezonu, jestem na szczęście już w pełni sił, zdrowy i zmotywowany do startów. Moim celem są czwarte zimowe igrzyska w karierze, w koreańskim Pjongczang w 2018 roku. Przede mną długa droga, bo mam na razie niewystarczającą liczbę punktów potrzebną do startu w Pucharze Świata. Wziąłem ostatnio udział w dwóch zawodach Pucharu Europy, obyło się wprawdzie bez rewelacji, ale najważniejsze, że małymi kroczkami wracam do wielkiej rywalizacji.

Zaangażowałeś się w wielu projektach charytatywnych. Czy przebyta choroba zmieniła twoje podejście do świata?

Na pewno tak. Staram się pomagać ludziom w potrzebie. 22 grudnia w Centrum Konferencyjnym w Krakowie za sprawą radnej Krakowa Katarzyny Pabian odbył się wielki koncert charytatywny, a dochód z tej pięknej imprezy trafi na zakup sprzętu do rehabilitacji dla dzieci z zespołem Retta. W czasie, kiedy leżałem w szpitalu, powstał utwór „Teo-Ma” autorstwa Grzegorza Majzela, ojca niespełna 18-letniego Kuby cierpiącego na nieuleczalną chorobę postępowego zaniku mięśni. Ta piosenka, inspirowana moją osobą, dała mi wiele do myślenia. Na pewno w dużym stopniu pomogła mi wygrać walkę z chorobą. Uświadomiła mi, że zdrowie w życiu jest najważniejsze.

Twoja koronna dyscyplina, snowboardcross, to jedna z najbardziej atrakcyjnych, a zarazem najbardziej niebezpiecznych konkurencji olimpijskich. Czy nawet po trzydziestce wciąż czujesz dreszczyk emocji na starcie?

Snowboardcross to faktycznie konkurencja olimpijska przynosząca najwięcej emocji zarówno mojej osobie, jak i kibicom. Grupka czterech, sześciu wariatów zjeżdża w dół na złamanie karku. Jest to konkurencja niebezpieczna, ale my nie wchodzimy na tor bez zabiezpieczeń, kasku, bez ochraniaczy na kręgosłup, na łokcie, nadgarstki. Każdy z nas ma w głowie element samokontroli. Najpiękniejsze w snowcrossie to rywalizacja łeb w łeb z prędkością 70 km na godzinę. Po muldach. W telewizyjnych relacjach wygląda to inaczej niż na żywo. Dla mnie na stoku czas stoi w miejscu. Trasę można pokonać na tysiące sposobów. Trzeba analizować sytuację na torze, szukać najlepszego rozwiązania. Nie ukrywam, że na mecie często pojawiają się łzy szczęścia i to nawet wśród facetów.  

Środowisko snowboardowe znane jest z oryginalnego poczucia humoru. Wąsy pod nosem czeskiej mistrzyni olimpijskiej Evy Samkowej to podobno twój pomysł...

Rzeczywiście mamy poczucie humoru. Robimy sobie jaja, ale na poziomie. Eva z racji swojego optymistycznego podejścia do świata należy właśnie d takich osób. Kiedy Adam Małysz kończył karierę, to na jego cześć namalowałem Evie wąsa czarną kredką. Ten wąsik przyniósł jej szczęście w Pucharze Swiata i postanowiła z tym wąsem jeździć. Z racji tego, że mieszkam w Cieszynie, mam blisko do czeskiej mentalności. Lubimy się z czeską ekipą. Trenujemy razem, często z Evą Samkową przeprowadzamy te same treningi. Cieszę się, że mam zaszczyt być przyjacielem Evy i całej czeskiej ekipy. Oni wnoszą pozytywne emocje, śmiejemy się z tych samych dowcipów, rozmawiamy ze soba. Do życia trzeba podchodzić z pozytywnym nastawieniem do świata. Tworzymy wspaniałą nieformalną polsko-czeską grupę. Ta sympatia między nami jest super i nie da się jej porównać z niczym innym.

Można cię spotkać nie tylko na śniegu. Grasz też w golfa, który zauroczył ostatnio wielu polskich sportowców. Zdradzisz swoje ulubione pole golfowe w okolicy?

Lubię pograć w Ropicy, Karwinie, Szilherzowicach. Pole w Ropicy widzę nawet z okna swojego domu, tyle że przez lornetkę. Sporo nowych pól golfowych powstaje też w Polsce. Golf jest dla mnie odskocznią od ekstremalnego sportu, jakim jest snowcross. To dla mnie wspaniały wypoczynek, który pomaga i uczy pokory, koncentracji. Żeby być dobrym snowboardzistą, trzeba być wszechstronnie uzdolnionym ruchowo. Od dziecka uprawiałem gimnastykę sportową, judo, grałem w tenisa, jeździłem na motocyklu. Unikałem tylko ćwiczeń w zamkniętych pomieszczeniach, czyli m.in. na siłowni. Mój młodszy brat Michał, który już nie planuje walki o olimpijską nominację do Korei w snowboardowej konkurencji half pipe, częściej sięga po kij golfowy. Efekty są takie, że Michał jest amatorskim golfowym mistrzem świata. Jestem z niego bardzo dumny.

Jesteś ambasadorem znanej marki snowboardowej. Czy łatwo znaleźć w dzisiejszych czasach sponsorów w sportach zimowych?

Złote czasy dla snowboardu już chyba minęły. Dzisiejszy świat rządzi się prawami medialności. Czyli transmisjami telewizyjnymi najwyższej rangi. Żeby mieć dobrego sponsora, trzeba uczestniczyć w najbardziej medialnych imprezach. Skoki narciarskie to 37 zawodów w sezonie, a to przyciąga sponsorów. Nie każdy może sobie zapiąć narty skokowe, ale każdy może to zobaczyć w telewizorze. W snowboardingu trzeba być raczej kowalem własnego losu. Snowboardziści są często zarazem menedżerami włanej kariery i różnie to wychodzi. Teraz mam to szczęście, że jest osoba zajmująca się tymi sprawami. Są rozmowy na obiecującym etapie. Na pewnym poziomie już nie wystarcza dotacja z ministerstwa sportu, która poprzez PZN trafia do poszczególnych kadr w snowboardzie. Kryteria są bowiem bardzo zaostrzone. Dlatego stworzyliśmy ofertę dla potencjalnych partnerów. Snowboard nie musi trafiać do fanów wyłącznie za pośrednictwem stacji telewizyjnych. Są przecież alternatywne platformy, takie jak Youtube czy inne portale społecznościowe.

 



Może Cię zainteresować.