niedziela, 29 czerwca 2025
Imieniny: PL: Pawła, Piotra, Salomei| CZ: Petr a Pavel
Glos Live
/
Nahoru

Wróciłam już do rzeczywistości | 24.11.2017

Ten tekst przeczytasz za 4 min.
Maria Szymanik. Fot. Witold Kożdoń

W sobotę poznaliśmy laureatów tegorocznej edycji konkursu „Tacy Jesteśmy”. Nagrodę „Złoty Jestem” odebrała pedagog z Czeskiego Cieszyna, Maria Szymanik. Kapituła konkursu wyróżniła ją za wyjątkowe zaangażowanie w pracę na rzecz dzieci. Aktualnie pod jej opieką znajdują się cztery dziecięce zespoły. W rozmowie z „Głosem Ludu” Maria Szymanik zdradza, jak udaje jej się godzić wszystkie swe aktywności zawodowe, a także czym dla pedagoga jest sukces.

 

Jak się czuje laureatka tegorocznej nagrody Kongresu Polaków w RC „Złoty Jestem”? Emocje już opadły?

Tak, emocje już za mną, ale fakt ten dociera do mnie bardzo powoli i to mimo, że codziennie pojawia się ktoś z gratulacjami.

 

Kapituła konkursu „Tacy Jesteśmy” doceniła pani wieloletnią i wielopłaszczyznową pracę z dziećmi. Proszę powiedzieć, jak się prowadzi cztery dziecięce zespoły?

Zacznijmy od tego, że wszystkie wymiary mojej zawodowej działalności są ze sobą mocno powiązane. Taniec, teatr, muzyka przenikają się, a ja w codziennej pracy wykorzystuję elementy z każdej z tych dziedzin. Poza tym każdemu dziecku odpowiada coś innego. Tak więc formy pracy są różne, ale cel zawsze ten sam: dotrzeć do dziecka tak, by mogło się realizować.

 

A czym dla pani jest sukces? W biznesie, sporcie czy polityce ławo go określić, w pracy z młodzieżą trudniej chyba o jednoznaczną definicję?

Dla mnie sukces ma różne postaci. I raczej nie jest to jeden duży sukces, ale mnóstwo małych sukcesików. Oczywiście cennym osiągnięciem jest, gdy prowadzony przeze mnie teatrzyk zajmuje pierwsze miejsce. To zawsze cieszy, ale dla mnie nie jest najważniejsze. Zwracam uwagę raczej na drobne rzeczy, których często nikt poza mną nie widzi. Zdarza się, że nie pamiętam o oficjalnych sukcesach czy zdobywanych nagrodach, natomiast są rzeczy, o których nie zapomnę nigdy. Podam przykład. Otóż przed laty do naszego kółka dramatycznego przyszła dziewczynka, która miała ogromne trudności z odnalezieniem się w grupie rówieśniczej. Jej traumatyczne przeżycia z dzieciństwa powodowały olbrzymie problemy wychowawcze. Bardzo długo wydawało mi się, że nie damy rady, że tym razem nie wyjdzie. Zajęcia kończyły się katastrofą, a ja wracałam do domu zrozpaczona. Mimo wszystko jednak wytrzymałyśmy razem, a po dwóch czy trzech latach w naszej grupie pojawił się inny chłopiec z podobnymi problemami. I pamiętam sytuację, w której dzieci miały się ustawić w kole, ale żadne nie chciało mu podać ręki, bo się go zwyczajnie bały. Zapowiadało się na kolejną katastrofę, jednak w tym momencie dziewczynka, o której mówiłam, opuściła swoje miejsce, podała chłopcu rękę i ostatecznie połączyła koło. Dla mnie był to niezapomniany moment, a prywatnie rzeczywisty sukces, ponieważ okazało się, że ktoś, z kim wcześniej mieliśmy ogromne problemy i ostre konflikty, tym razem uratował sytuację. Właśnie takie chwile uważam za moje małe, ale bardzo ważne sukcesy.

 

Praca z trudnymi dziećmi to powołanie? Trzeba mieć specjalne predyspozycje, czy można się nauczyć tego fachu?

To nie przychodzi od razu. To lata pracy i doświadczeń. Na pewno też trzeba mieć spore wyczucie, bo jest wiele sytuacji i problemów, których nie da się zdefiniować i nikt nie podpowie, jak należy postąpić. Po prostu każdy przypadek jest inny i nieraz sama nie jestem pewna, co mam robić. Zdarza się, że próbuję. Sonduję, gdzie jest granica, kiedy mam jeszcze wymagać, a kiedy powinnam pójść już na rękę. Zawsze też staram się odkryć przyczynę problematycznego zachowania. Od tego trzeba po prostu zacząć. Nie wiem, czy mam jakiś szczególny dar, ale na pewno lubię tę pracę. Choć oczywiście nie zawsze mi się udaje.

Całą rozmowę Witolda Kożdonia z Marią Szymanik znajdziecie w czwartkowym „Głosie Ludu”.



Może Cię zainteresować.