niedziela, 5 maja 2024
Imieniny: PL: Irydy, Tamary, Waldemara| CZ: Klaudie
Glos Live
/
Nahoru

Joanna Jurgała-Jureczka wspomina Jerzego Kronholda | 26.12.2022

Zapytał wierszem: – Czy chciałabyś ze mną umrzeć w cierpieniu, w piątek, w niedzielę, w dzień pogodny, słoneczny, najzwyczajniej na świecie. Nie musisz odpowiadać dziś, odpowiedz jutro…

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 45 s
Jerzy Kronhold (1944-2022). Fot. ARC

Nie odpowiedziałam. Mówiłam, że przyjadę go odwiedzić w hospicjum po powrocie z Warszawy, Krakowa, z Gdańska, po operacji mojej mamy. Nigdy. I dodałam poetycko, że myślą i modlitwą jestem i że posyłam Anioły. Anioły przyfrunęły. Były przy nim do ostatniej minuty, jasnowłosa Mariola opowieścią o pięknej pogodzie, truskawkach, o rozsłonecznionym ogrodzie i kawie cappuccino – w listopadową niedzielę ukołysała go do wiecznego snu.   

***

Ja w tym czasie, nie wiedząc, że to już się dokonuje, byłam przy „naszej” kapliczce – zatrzymałam się, jak zawsze – z myślą o nim. I było coś niezwykłego w krajobrazie rudziejących traw, gasnącego dnia i w małej figurce zamkniętej w zbyt dużym dla niej domku z czerwonym dachem. A kiedy dowiedziałam się, że umarł, czytałam wciąż na nowo wiersz, którego nigdy nie opublikował, a który napisał dla mnie. Jak gdyby wyreżyserował niedzielne pożegnanie. Pustkę, której nikt i nic nie zapełni. I łzy.

Chociaż nasze trwające od 28 lipca 2016 roku rozmowy były najczęściej jego mówieniem, a moim słuchaniem – to jednak wyłuskał z nich to, co uznał za ważne – moje coniedzielne towarzyszenie ojcu przy organach i moją samotność – samotność matki, której dzieci wyfrunęły najpierw na studia, a potem do swoich gniazd.

Ten piękny i bardzo mi bliski tekst pt.: „Pusta niedziela”, daruję teraz Wam, Czytelnicy „Głosu”, niech po raz pierwszy wydrukowany, będzie świątecznym prezentem.

Pusta niedziela

jak młyn bez ziarna

dziurawy worek

z którego sypią się otręby

pusta niedziela

jak zamknięta kircha

w której mieszkają sowy

i liście dzikiej porzeczki

pusta niedziela

jak kega po piwie

córka organisty kroi chleb

z czarnej męki

i szporuje łzy na jutrznię.

***

O Jerzym Kronholdzie – wybitnym poecie, współtwórcy Nowej Fali, reżyserze, antykwariuszu, konsulu generalnym w Ostrawie, dyrektorze Instytutu Polskiego w Bratysławie, pomysłodawcy Festiwalu Teatralnego „Na Granicy”, słyszałam i czytałam od lat. Z uznaniem, podziwem – nic więcej. Dzieliła nas spora różnica wieku, więc kiedy poznaliśmy się osobiście, był czas mojego onieśmielenia, ale on szybko minął. Jerzy Kronhold stał się Jurkiem, z którym serdecznie gadaliśmy godzinami. Z jego inicjatywy – o rzeczach najważniejszych. Jurkiem, który za sobą zostawił splendory, tytuły i osiągnięcia, a przed sobą miał ostatni etap – etap samotności. Etap tworzenia. Etap umierania. Teraz już wiem, że – choć zabrakło mi odwagi, żeby z bliska oglądać żałośnie kurczące się ciało człowieka, którego talent, niepospolity umysł i duchową wielkość przez lata z bliska oglądałam – to jednak byłam świadkiem jego umierania. I wiem, że powinnam o tym opowiedzieć. Bo umierał nie konsul, dyrektor, społecznik i laureat nagród literackich – ale długo i mężnie umierał Poeta.

***

Doskonale wiedział, co go czeka, bo wcześniej na tę samą chorobę umierał razem z żoną. Irena była jego największą miłością, jej śmierć – największym cierpieniem. Etapy odchodzenia i dochodzenie do kresu widział na własne oczy. Widział i opisał. W tomiku „Skok w dal” dał przejmujący, choć powściągliwy obraz rozpaczy i tęsknoty. Z rozpaczą, bezsilny patrzył na jej słabość. Pamiętał, jak po raz pierwszy wiózł ją na wózku, bo sama nie mogła już zrobić nawet dziesięciu kroków i wyrzucał sobie, że opuścił ją w najważniejszym momencie. Choć przysięgał przed ołtarzem, że nie opuści aż do śmierci, pojechał do domu wymienić klocki w samochodzie, zjeść obiad, a kiedy wrócił, dowiedział się, że odchodziła krzycząc. Krzyczała odchodząc. To był jej skok w dal – w wieczność.

W naszych rozmowach ten temat był wielokrotnie obecny. Zabliźniona już rana, ale wciąż żywa miłość. I pozornie nieistotne okruchy wspomnień, jak te, że kisił ogórki. Zakładał kolejne i kolejne słoiki. Chciał przekonać ją, że jest długa perspektywa – za parę miesięcy to wszystko im się przyda. Pamiętam dzień, w którym robił porządki i zamyślał się nad nigdy nie otwartymi słoikami.

Czy modlił się o jej zdrowie? O cud? Z całych sił. Bez skutku. Westchnął po wszystkim o niespełnionych marzeniach – o planowanym wyjeździe do Juraty.

 – To były plany dla cudownie uzdrowionych, którym sprzyjała święta Rita.

I dodał jeszcze, że umarła, choć kochał, wierzył, błagał. Choć mieli nadzieję i wodę z Lourdes.

Czy rozpacz odebrała mu wiarę? I nadzieję na swoje uzdrowienie?

***

Dziś już wiem, jak wielkim darem były dla mnie rozmowy z Jerzym Kronholdem, choć czasem zdawało mi się, że zbyt długie i nużące, że nie w porę, że wyrywają mnie z ogromnego zaaferowania ważnymi sprawami. A jednak teraz, kiedy milczy – dotkliwie brakuje mi jego słów. O poezji, o literaturze, o miłości i o śmierci. I, nade wszystko – o wierze.

 – Nie zostało mi nic prócz Boga – to znaczy, zostało wszystko, jeśli wierzysz.

Te słowa Ryszarda Kapuścińskiego powtarzaliśmy sobie wielokrotnie. Nic – czyli wszystko. Znał diagnozę. Nie zostało mu już nic. Czyli wszystko.

Żydowsko-chrześcijański dom, z którego wyrósł, cieszyńska ziemia i z upodobaniem wtrącane gwarowe słowa dały mu na drogę bez powrotu bogactwo pielęgnowane i doceniane. Nie znosił dewocji, krytykował księży za grzeszki i grzechy, słuchał kazań biskupa Rysia i starannie wybierał kościół, w którym chciał się modlić. Nigdy nie był „kościółkowy” i nasze rozmowy nie ociekały niebiańską słodyczą. Wręcz przeciwnie. Ale wierzył. Wierzył jak nieśmiałe, niepewne siebie dziecko. I z podziwem słuchałam mądrych, pięknych słów o jego modlitwie, o którą uparcie prosił; o spowiedzi przed lotem do Madrytu, ostatnim namaszczeniu, do którego się starannie przygotowywał i „Ojcze nasz” po aramejsku. Nauczył się, żeby odmawiać codziennie w języku Chrystusa.

I ciągle mi powtarzał, jak bardzo się czuje niedoskonały. A ja byłam pod wrażeniem jego siły w słabości, jego mądrości i pokory wobec Najwyższego. Nie, nie był do rany przyłóż, łagodny i cichy. Podczas jednego ze spotkań, które z nim prowadziłam, przerwał je, bo ktoś za głośno nalewał herbaty do filiżanki.

Był dzielny. Tylko dwa razy się rozkleił. W dniu, w którym umarł Adam Zagajewski – jego przyjaciel, poeta. I kiedy tak bardzo go bolało, że nie mógł mówić. Wtedy płakał. Za chwilę zadzwonił, żeby mnie przeprosić. A ja dziękowałam mu i dziękuję za to, że powierzył mi także swoje łzy.

***

Jerzy Kronholdzie, Jurku, Poeto, Przyjacielu – wciąż mam w telefonie magnolię, która była Twoim zdjęciem profilowym na WhatsAppie. I wszystkie Czantorie o różnych porach roku, którymi mnie witałeś. Wysyłałam Ci zdjęcia kapliczki w polu, kiedy obok niej przejeżdżałam, żebyś wiedział, że myślami jestem. Już nie wysyłam. Ale jestem.

Wierzę, że życie nasze zmienia się, jednak się nie kończy. Więc pewnie spacerujesz nad Olzą – idziesz prawym brzegiem jak Julian Przyboś, gdy był młody i zakochał się w Marzenie. Idziesz nieśpiesznie wzdłuż fosy okrążając zamek, a potem zataczasz koło i wracasz lewym brzegiem do śródmieścia. Nie idziesz sam. Ta, którą kochałeś najbardziej – jest z Tobą.

A ja mam – jak testament, jak skarb, Twoje słowa, Twoje wiersze i Twój list, który napisałeś na Boże Narodzenie. Umiem go już prawie na pamięć. Musi mi wystarczyć na wszystkie powszednie i świąteczne dni. Aż do mojego skoku w dal – w nieskończoność.

***

Dziś pogoda marcowa, tu i ówdzie padze, trochę deszczu, trochę śniegu w małych grudkach. Byłem na cmentarzu, a tam tłok jak podczas wszystkich świętych. Ludzie przynoszą znicze, w kształcie choinek, co poniektórzy choinki targają w doniczkach z bombkami. Nie rozumiem tych obyczajów, tej strojności, na płytach nagrobnych brakuje tylko karpia w galarecie z rodzynkami i makowców.

No więc Joanno, za chwilę zapali się pierwsza gwiazdka, u mnie żadnego telewizora, żadnego radia, króluje cudowna cisza. Drewno ułożone przy kominku żółci się kusząco, podczas pluchy nie ma nic bardziej przekonywującego od muzyki ognia, czyli hajcowania. Chmury i mgły przeciągają się nad Czantorią. Miło mi się pisze do Ciebie, choć pewnie stoisz nad patelnią i smażysz rybę a rodzina już się niecierpliwi, żeby rzucić się na barszcz z uszkami.

Chcę Ci podziękować, bo cierpliwie mnie wysłuchiwałaś i czułem jak się o mnie martwisz, byłaś dobrym duchem, wtajemniczonym w moje ciemne i jasne sprawy.

Wykorzystywałem Twoją wielkoduszność rzecz jasna, miałem świadomość, że znasz tajemnicze ścieżki na których się modlisz, i jesteś wysłuchana, i wiedziałem, że część modlitwy poświęcasz, wypraszając coś dla mnie. Za to i za wszystko inne dziękuję.

I życzę Ci miłości, bo nie ma nic ważniejszego od niej, piszę to w dniu pamiątki Bożego wcielenia, i podejrzewam, że brzmi to nędznie, jak komunały marnego kaznodziei, wybacz…

Jerzy

 

Joanna Jurgała-Jureczka – dziennikarka i pisarka, autorka wielu książek. Specjalistka od Kossaków. Chociaż zakochana w Śląsku Cieszyńskim, uwielbia podróżować, jednym z jej ulubionych celów jest Dalmacja. Przez kilka lat współpracowała z „Głosem”, przygotowując co tydzień felietony.



Może Cię zainteresować.