sobota, 2 sierpnia 2025
Imieniny: PL: Gustawa, Kariny, Stefana| CZ: Gustav
Glos Live
/
Nahoru

Rozmowa na „Gorolski święto”: przed taką publicznością słowa przychodzą same | 01.08.2025

Władysław Łysek i Karol Skupień nie od razu byli partnerami na scenie „Gorolskigo Święta”. Dopiero od dwóch lat prowadzą wspólnie niedzielny program tej imprezy. Zaczynają o godz. 11.00, a kończą o 22.00. W tym roku mogą jednak liczyć również na kobiece wsparcie – konferansjerki Doroty Jansy.

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 45 s
Karol Skupień, Dorota Jansa i Władysław Łysek spotkali się w salce Domu PZKO w Jabłonkowie, żeby ustalić szczegóły niedzielnej konferansjerki. Fot. BEATA SCHÖNWALD

Macie już przygotowane pierwsze słowa, którymi otworzycie niedzielę tegorocznego „Gorolskigo Święta”?
Władysław Łysek.: – Ponieważ „Gorolski Święto” rozpoczyna się od pochodu, nie znamy jeszcze tych pierwszych słów. Co prawda trochę się orientujemy, która wioska przyjedzie z jakim wozem alegorycznym i jaki będzie prezentować temat, ale czy ktoś zechce przyjść do nas na scenę i czymś nas zaskoczyć, tego nigdy nie wiemy. Wyuczone teksty nie zdałyby się na nic. Jak co roku będziemy więc improwizować. Po przejściu korowodu nastąpi oficjalne rozpoczęcie 78. „Gorolskigo Święta”. Kiedy widzimy tych wszystkich ludzi na scenie i na widowni, słowa przychodzą same.
Karol Skupień: – „Gorolski Święto” nigdy nie zaczyna się o ustalonej porze. Wiemy, że pochód wychodzi z rynku w samo południe i potem w miarę, jak docierają do nas dźwięki muzyki i śpiewu, informujemy o tym fakcie. Takim przełomowym momentem jest zejście konia, na którym siedzi Adam Ryłko, po schodkach do Lasku Miejskiego. Wtedy już słychać jego powitalne „Ho, ho, ho!” i my również witamy jego.

Prowadzenie tak ogromnej imprezy, jak sądzę, wymaga wielu wstępnych ustaleń. Spotykacie się na „próbach”?
K.S.: – Dzisiaj (wtorek po południu – przyp. BS) mamy drugie takie spotkanie. Władek chodzi do pracy, ja jestem rolnikiem – skończyły się sianokosy i zaraz rozpoczną się żniwa. Możliwości, żeby znaleźć odpowiedni termin, jest niewiele.
W.Ł.: – Na tych spotkaniach ustalamy, kto co i kogo będzie zapowiadać i kto po występie podziękuje wykonawcom. Wiemy więc w zarysie, jak to wszystko będzie wyglądało. I chociaż od dyrektora programowego Lucki Tomek mamy wstępny materiał o zespołach, to nieraz się zdarza, że pilot lub kierownik zespołu proszą nas, żeby dodać coś, czego nie ma w oficjalnym opisie zespołu, który mamy do dyspozycji.
K.S.: – Informacji nt. poszczególnych wykonawców staramy się nie czytać z kartki. Nie jesteśmy jednak w stanie wszystkiego zapamiętać, zwłaszcza obco brzmiących nazwisk założycieli, kierowników czy dyrygentów. Czasem ułatwiamy więc sobie zadanie, zapraszając na scenę szefa ekipy i przeprowadzamy z nim krótką rozmową. Żeby nie było zaskoczeń, ustalamy, jakie będziemy zadawać pytania. To wszystko dzieje się ukradkiem, w bardzo szybkim tempie i wymaga od nas dużej elastyczności.

Tak było, kiedy na „Gorolskim Święcie” miał wystąpić Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”. Przyszły tłumy, jednak ten najbardziej oczekiwany punkt programu został odwołany. Ponieważ spadł deszcze i przez dziurę w dachu zmoczył parkiet, zespół ze względu na bezpieczeństwo tancerzy odmówił wyjścia na scenę 

Publiczność oczekuje ponadto, że będziecie dowcipni.
W.Ł.: – Z dowcipami zawsze trzeba być ostrożnym, zwłaszcza gdy chodzi o tak pokaźną i zróżnicowaną publiczność, jak ta na „Gorolu”. Tego nauczyło nas doświadczenie. Mieliśmy np. sytuację, że powiedzieliśmy żart, z którego śmiało się trzy tysiące osób, a trzem się nie spodobał, o czym później przeczytaliśmy w lokalnej prasie. Nie rezygnujemy jednak z dowcipów. Mało tego, uważam, że są sytuacje, kiedy opowiedzenie jakiegoś kawału jest wskazane. Na przykład, kiedy zespół nie jest jeszcze przygotowany do wyjścia na scenę i powstaje luka w programie. Wtedy warto wypełnić ją jakąś anegdotą.
K.S.: – Dowcip nie może być jednak wyrwany z kontekstu. Na ubiegłoroczne „Gorolski Święto” przygotowaliśmy kilka kawałów. Ponieważ ta edycja była poświęcona Jurze spod Grónia i Maciejowi, wybraliśmy coś z ich repertuaru. Zdarza się też, że dowcip wyniknie z sytuacji w sposób niezaplanowany. Raz zupełnie serio opowiadałem o tym, jak powstało legendarne świętogorolski „Ho, ho, ho!”. A było tak, że Jura spod Grónia przed dworcem w Nawsiu czekał na Siwku na pociąg, który miał przyjechać z Karwiny. W tych czasach pochód wychodził bowiem sprzed dworca kolejowego. Kiedy zobaczył te nieprzebrane tłumy wybierające się na „Gorola”, to zawołał z wrażenia „Ho, ho, ho!”. Opowieść zakończyłem stwierdzeniem, że jakkolwiek powinniśmy się wystrzegać wszelkich makaronizmów, to owe słynne „Ho, ho, ho!” to nic innego jak „know how” Jury spod Grónia. Na to Władek, że to przecież jest po gorolsku, bo kiedy w Herczawie chcą uciszyć psa, to też mówią do niego „nou hau”. Roześmiałem się prosto w mikrofon, bo nie spodziewałem się takiej riposty.

Czy często zdarzają się niespodzianki?
K.S.: – Czasem miłe, a czasem niemiłe. Te niemiłe zwykle są wynikiem kaprysów pogody. Tak było, kiedy na „Gorolskim Święcie” miał wystąpić Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”. Przyszły tłumy, jednak ten najbardziej oczekiwany punkt programu został odwołany. Ponieważ spadł deszcze i przez dziurę w dachu zmoczył parkiet, zespół ze względu na bezpieczeństwo tancerzy odmówił wyjścia na scenę. To była przykra sytuacja, o której musieliśmy poinformować publiczność. Innym razem w obliczu nadciągającej burzy trzeba było wyłączyć prąd, aby nie ryzykować uszkodzenia drogiego sprzętu nagłośnieniowego. Występował akurat zespół z Hodonina. Jego śpiew słyszeli tylko ci w pierwszych rzędach.
Są też jednak miłe niespodzianki. Jeszcze w czasach, kiedy prowadziłem konferansjerkę z Tadkiem Filipczykiem i nieżyjącą już Gabką Pazderą, przyjechali do nas Indianie z Brazylii. Akurat trwał ich występ, kiedy podbiegła do mnie jedna z tancerek i porwała mnie na scenę. Na szczęście, nie tańczyliśmy w pierwszym rzędzie. Na ile dawałem radę, robiłem to, co pozostali mężczyźni.

Trzeba mówić tak, jakby był komplet gości. Konferansjer tak samo powinien dawać z siebie wszystko, kiedy zwraca się do pięciu osób, jak i do pięciu tysięcy

Czego powinien wystrzegać się konferansjer „Gorolskigo Święta”?
W.Ł.: – Na pewno wulgaryzmów i zachwaszczonej gwary. Ponadto spotkałem się też z poglądem osób znających się na rzeczy, że w dzisiejszych czasach rolą konferansjera na „Gorolskim Święcie” nie jest bawienie publiczności, ale bezkolizyjne przeprowadzenie jej przez program całej imprezy.
K.S.: – Ta bezkolizyjność jest ważna. Zarówno jeśli chodzi o ciągłość programu, jak i współpracę między konferansjerami. Parę razy się nam zdarzyło, że obaj zaczęliśmy mówić jednocześnie. To dość niefortunne.
W.Ł.: – Nie należy też przerywać sobie nawzajem. Nawet jeśli mi się wydaje, że wpadł mi do głowy genialny pomysł, muszę poczekać, aż mój partner skończy swoją myśl i dopiero potem mogę zabrać głos. W tym roku niedzielny program będziemy prowadzić w trójkę. Nasze wystąpienia będziemy musieli więc do tego dopasować.

Dwa lata temu deszcz padał przez całą niedzielę, ławki przed sceną były puste. I jak tu gadać do takiej widowni?
W.Ł.: – Trzeba mówić tak, jakby był komplet gości. Konferansjer tak samo powinien dawać z siebie wszystko, kiedy zwraca się do pięciu osób, jak i do pięciu tysięcy. Poza tym na bieżąco informowano nas o tym, jak duża grupa użytkowników śledzi to wydarzenie za pośrednictwem transmisji on-line. Ostatecznie mieliśmy więc dużą publiczność. Niestety, brakowało nam z nią interakcji. To jednak duży mankament.
K.S.: – Jedynym plusem było to, że wszystkich ludzi, którzy usiedli wtedy w pierwszym rzędzie, mogliśmy osobiście przywitać. Było ich pięciu bodajże.

Czy wychodząc na scenę czujecie dreszczyk emocji, tremę?
W.Ł.: – Przez pierwsze trzy kroki chyba tak, ale potem już wszystko kręci się samo. Znika wszelka niepewność i zastępuje ją czysta przyjemność wynikająca z prowadzenia tak doniosłego wydarzenia. No i też świetna zabawa.
K.S.: – Zawsze podziwiałem tych, którzy twierdzili, że nie mają tremy. Ja jestem już starym wygą i zawsze ją odczuwam. Po pierwszych oklaskach napięcie jednak opada i potem nie ma już czasu na tremę. Po prostu trzeba działać.

Dorota Jansa:
W niedzielę będę miała swoją świętogorolską premierę w roli konferansjerki. Wcześniej występowałam na tej imprezie z zespołem „Nowina”, a potem pomagałam w „budzie” z Piosecznej. Większość konferansjerów zbierało swoje doświadczenia, prowadząc piątkowy lub sobotni program. Mnie rzucono od razu na głęboką wodę. Dlatego podchodzę do tego zadania z wielką pokorą. Jako nauczycielka jabłonkowskiej podstawówki przygotowuję co prawda dzieci na konkursy gawędziarskie, ale teraz to ja stanę przed publicznością. Staram się dobrze przygotować do tej roli. Czytam teksty Piegzy, kiedy mówię gwarą, staram się dobierać odpowiednie słowa, w głowie układam sobie poszczególne zdania. Nie próbuję się jednak stylizować do niczyjej roli, wiem z doświadczenia, że najlepiej, kiedy pozostanę sobą. Tym bardziej że zadaniem konferansjera nie jest prezentowanie własnej osoby, ale wskazywanie na tych, którzy występują na scenie i których publiczność przyszła podziwiać i oklaskiwać. Tę nową dla mnie rolę traktuję więc jako szansę. Wierzę, że mając przy sobie dwóch matadorów, jak Karol Skupień i Władek Łysek, nie przyniosę wstydu tej imprezie.