Na platformie Netflix 5 listopada premierę miał polski serial
„Heweliusz” w reżyserii Jana Holoubka. Pięcioodcinkowa mini-seria śledzi
wydarzenia związane z katastrofą promu z 14 stycznia 1993 roku na Bałtyku. –
Tego promu nie da się zapomnieć – mówi w rozmowie z Polską Agencją Prasową
87-letni Herfinn Osland, inżynier z zakładu, w którym zbudowano statek.
Między zardzewiałymi torami suwnic wzdłuż nabrzeża dawnej
stoczni 87-letni Herfinn Osland wciąż potrafi wskazać, gdzie 50 lat temu
powstawał „Jan Heweliusz”. Tego promu nie da się zapomnieć – przyznaje dla PAP,
w pierwszej rozmowie dla polskich mediów.
– Byłem inżynierem. Pracowałem w dziale projektowym, w
biurze konstrukcyjnym. Odpowiadałem za projekt maszynowni, urządzeń maszynowych
i instalacji rurowych – opowiada PAP Herfinn Osland. – Projektowałem
maszynownię i całe zaplecze techniczne „Jana Heweliusza”. Głos Herfinna oddaje
wiek. Lekko drżący, powolny, ale wyraźny. Czuć, że stara się dokładnie
opowiedzieć historię powstawania promu, który miał się stać największą
powojenną katastrofą w polskiej żegludze.
Herfinn całe życie mieszkał w Breviku. Miejscowość jak wiele
innych na południowym wybrzeżu Norwegii: zatoka, strome zbocza, las. Dziś nad
białymi domkami niezdarnie udającymi miejską zabudowę wiszą dwa wielkie mosty,
po których biegnie autostrada z Oslo do Kristiansand. Pięćdziesiąt lat temu ich
nie było. Była stocznia.
Trosvik Verkstad w Breviku założyło w 1916 roku trzech
braci. Zaczynali od niewielkich parowców, z czasem budowali na nabrzeżach i w
dokach coraz większe jednostki. Choć Norwegia należała do NATO, na początku lat
70. w rodzinnej stoczni nad fiordem zaczęli się pojawiać klienci zza żelaznej
kurtyny. Trosvik nie był jednak przypadkowym wyborem – w branży uchodził za
miejsce odważnych rozwiązań: to tutaj powstał pierwszy na świecie samochodowiec
typu ro-ro. W czasach gdy przewożone auta wciągano na pokład wyłącznie za
pomocą dźwigów, na zbudowaną w Breviku jednostkę wjeżdżały same. Dziś to
standardowe rozwiązanie.
– Jeden z naszych inżynierów wpadł na pomysł: „A dlaczego
nie wjeżdżać autem bezpośrednio na pokład?”. Tak powstał „Dyvi Anglia”,
samochodowiec zaprojektowany pod konkretny model Forda. A potem zaczęliśmy
sprzedawać licencje do innych stoczni – mówi Osland.
Zanim do Norwegów trafili Polacy, inżynierowie z Torsvik
współpracowali z NRD. Niemcy ze wschodu chcieli prom, który będzie mógł
przewozić wagony kolejowe. Tak powstał „Stubenkammer”. – Choć jego projekt
różnił się od późniejszych jednostek, z czasem zaczęliśmy go nazywać „trzecim
bliźniakiem” – wspomina dawny inżynier.
„Jan Heweliusz” na archiwalnym zdjęciu. Fot. ARC
Napędzana dewizowymi kredytami polska gospodarka wydawała
się silna, rozwijała się logistyka. Ze Świnoujścia do Szwecji i Danii było
najbliżej. Zdecydowano kupić pierwsze po wojnie promy od stępki zbudowane na
zlecenie polskiego armatora. – Poszło dobrze z NRD, więc w Polsce usłyszano o
norweskiej stoczni. Dostaliśmy dobre opinie i polski armator zdecydował przyjść
do nas. Mieliśmy już doświadczenie, bo polskie promy miały pływać po tym samym
akwenie co niemiecka jednostka – wyjaśnił Norweg.
„Mikołaj Kopernik” został zamówiony jako pierwszy. W barwach
Polskich Linii Oceanicznych miał zabierać 30 wagonów kolejowych na trasie ze
Świnoujścia do szwedzkiego Ystad. Pierwszy rejs odbył na początku 1974 roku. –
Podobnie jak przy pierwszym polskim promie, budowę drugiego też mieli
nadzorować polscy inspektorzy. Było ich dwóch. Szefem był inżynier Dzida, a
drugim Polakiem był inżynier Polaszewski – Osland wykazuje się zaskakującą
pamięcią.
Dzida i Polaszewski na co dzień mieszkali kilka kilometrów
od stoczni. Choć przy budowie „Mikołaja Kopernika” mieli spędzić w Norwegii
kilka lat, ich rodziny zostały w Polsce. Mieli potem wyjaśnić Oslandowi, że to
przez politykę. Podobno za pierwszym razem polskie władze bały się, że
inżynierowie uciekną na Zachód. Gdy dwójka wróciła budować „Jana Heweliusza”,
były już z nimi rodziny. – Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. I ja, i moja żona
bywaliśmy u nich w domu. Byli bardzo sympatycznymi ludźmi - wspomina Herfinn. –
Rozmawialiśmy po angielsku i całkiem się dogadywaliśmy. Dzida mówił dobrze,
Polaszewski trochę gorzej. Obaj bardzo bystrzy, uczciwi i niesamowicie
poukładani.
Z NRD współpracowało się dużo trudniej niż z Polakami. Dużo
wyraźniej czuli na plecach oddech Stasi i dlatego mieli być ostrożni i
wycofani. Oddelegowani do Breviku polscy specjaliści byli dużo bardziej
otwarci, ale i u nich wyczuwało się, których tematów nie poruszać. – O pewnych
rzeczach po prostu się nie rozmawiało. Ani o polityce, ani o systemie… tego się
nie dotykało. Ale czytaliśmy się nawzajem z twarzy, z reakcji. Dobrze się
rozumieliśmy, nawet bez mówienia słowa. Ufaliśmy sobie – mówi inżynier.
Polskie Linie Oceaniczne, armator, który zamówił oba promy,
miały mieć zaskakująco normalne podejście biznesowe. Norweski inżynier nie
widział różnic między polskim klientem a zachodnimi. – Przy „Stubenkammerze”
zamawiającym było bezosobowe państwo. Polacy byli normalnym klientem. Nie
przypominali stereotypu „ludzi ze Wschodu”. Dzida i Polaszewski byli bardzo
profesjonalnymi partnerami. Często siadaliśmy w sali projektowej i wspólnie
zastanawialiśmy się nad konkretnymi rozwiązaniami. „A może przesuniemy tę pompę
stąd tam?”. Wymienialiśmy argumenty. Jeśli mieli rację, a ich pomysły nie
generowały dodatkowych kosztów, mówiliśmy: „Oczywiście, zróbmy tak”. Para
poważnych i odpowiedzialnych ludzi.
Wniosek o nadanie nowej jednostce imienia Jana Heweliusza do
Ministerstwa Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej złożono pod koniec
lipca 1976 roku. Resort wyraził zgodę w październiku. 29 stycznia 1977 roku
nadała je w trakcie wodowania matka chrzestna Halina Kamińska, żona ówczesnego
wiceministra komunikacji.
W latach 70. w zakładzie pracowało prawie 400 osób.
Zazwyczaj pochodzili z okolicznych miasteczek i gospodarstw rolnych. Silni
chłopcy ze wsi przychodzili jako uczniowie, odbywali praktyki, zdawali
egzaminy. Z czasem zostawali fachowcami. Kiedy stocznia upadła w 1986 roku po
problemach z budową platformy wiertniczej, lokalny przemysł szybko wchłonął
część załogi. Osland i pięciu kolegów próbowali ją wskrzesić. – W 1987 roku
założyliśmy firmę Brevik Management, potem kolejne: Brevik Construction, Brevik
Trading, Brevik Elektro. Prowadziliśmy je do 2001 roku, gdy zdecydowaliśmy się
sprzedać biznes – wyjaśnia Osland.
Głos Norwega wyraźnie poważnieje, gdy sięga pamięcią do 14
stycznia 1993 roku. – To była straszna tragedia. Podobno mówiono o jakimś
pechu, jaki spotykał „Jana Heweliusza”, ale to była dobra jednostka. Byliśmy
absolutnie przekonani, że ze statkiem jako konstrukcją wszystko było w
porządku. Det Norske Veritas zatwierdził projekt, śledził budowę. PLO miały
swoich inspektorów cały czas na miejscu. Statek był dopuszczony przez wszystkie
instytucje – wyliczał Osland.
O przyczynach katastrofy opowiada ostrożnie, odwołując się
do tego, czego dowiedział się już po odejściu ze stoczni. – Przede wszystkim
ładunek. Ciężarówki i wagony nie były wystarczająco dobrze zamocowane. Gdy fale
zaczęły uderzać w prom, ładunek przesuwał się na jedną burtę, statek tracił
stateczność. Przy przechyle ponad 30 stopni wysłano sygnał SOS. Temperatura
powietrza wynosiła około 2 stopni, wody - 3. W takich warunkach człowiek
przeżyje w wodzie może 15 minut – wyjaśnia stalowym głosem.
Jako konstruktor przyznaje, że czas mógł zrobić swoje. W
chwili tragedii promów podobnych do „Jana Heweliusza” już nie budowano. – W
tamtych czasach pokłady w promach były zupełnie otwarte. Wiedzieliśmy, że nie
można dopuścić do tego, by na pokładzie samochodowym było dużo wody. Jeśli coś
się stanie i woda wleje się na pokład, statek bardzo szybko traci stateczność.
Przypomnijmy sobie „Estonię” – tam prawdopodobnie nie domknięto furty
dziobowej. Dziś przepisy są ostrzejsze. Wymagane są grodzie dzielące pokład na
przedziały. Wtedy takich wymagań nie było, pokład był otwarty, co przy wodzie
na pokładzie zawsze jest bardzo groźne.
– Poznałem historię tego statku i tej stoczni – podsumowuje
Herfinn Osland. – Znam je naprawdę dobrze. Pracowałem tu ponad 20 lat, a potem
jeszcze lata w naszych własnych firmach. W sumie prawie pół wieku. Norwegowie
mają wiele powodów do dumy, choć to mały kraj. A ja? Cieszę się, że mogłem
zbudować parę dobrych statków. Z „Janem Heweliuszem” włącznie.
14 stycznia 1993 roku na Morzu Bałtyckim zatonął prom Jan
Heweliusz. Do tragedii doszło nad ranem, w czasie rejsu ze Świnoujścia do
Ystad, u wybrzeży niemieckiej wyspy Rugia przy szalejącym wietrze. Zginęło 55
osób, w tym 20 marynarzy i 35 pasażerów.
Tragicznej nocy Jan Heweliusz wyszedł w morze z opóźnieniem
ze względu na remont furty rufowej, czyli klapy zamykającej pokład
samochodowo-kolejowy. By nadrobić opóźnienie, wybrano trasę krótszą, ale dającą
mniej osłony od lądu w razie sztormu. W chwili zatonięcia promu na Bałtyku wiał
wiatr o sile 12 stopni w skali Beauforta, fale osiągały wysokość 6 metrów. O
godz. 4.35 kapitan przekazał informację, że jednostka ma 30-stopniowy przechył
i ogłoszono alarm szalupowy. Po krótkiej wymianie korespondencji z bliźniaczym
Kopernikiem, o godzinie 4.37, w eter popłynęło z Heweliusza wołanie o pomoc…