Jak pan trafił w szeregi cieszyńskiego Koła Przewodników Beskidzkich?
– To długa historia. Pochodzę z Hawierzowa, studiowałem w Polsce, choć przez rok mieszkałem też w Irlandii. Potem wróciłem na Śląsk Cieszyński, mieszkałem w Cieszynie, natomiast przed dwoma laty zamieszkaliśmy z żoną w Sibicy. Nie czuję się więc typowym Zaolziakiem, bo jestem mocno zakorzeniony po drugiej stronie Olzy, a granica mentalnie dla mnie nie istnieje. Jako przewodnik i pilot wycieczek działam zaś od 12 lat. Współpracując z czeskimi biurami podróży jeździłem do Wielkiej Brytanii, Irlandii, we włoskie Dolomity. Ponieważ jednak jestem stąd i znam nasz region, postanowiłem, że zdam egzamin na przewodnika beskidzkiego i zaproponuję czeskim touroperatorom coś nowego, czyli polskie góry. Z tego powodu wstąpiłem też w szeregi koła cieszyńskich przewodników. Niestety szybko się okazało, że na takie wycieczki w Czechach zupełnie nie ma wzięcia. Zresztą to obszerny temat, dlaczego Polacy masowo jeżdżą w czeskie góry, a Czesi w polskie nie.
Na co dzień pokazuje pan turystom Cieszyn?
– Nie. Trzymam się zasady, że nie oprowadzam Polaków po Polsce, a Czechów po Czechach.
Ma pan jednak licencję miejskiego przewodnika w Pradze. Kogo Pan tam wozi?
– Zdecydowanie Polaków. Jesienią 2008 r. pojechałem tam na moją pierwszą wycieczkę. Zabrałem wtedy do Pragi przedszkolanki z Goczałkowic. Ostatnio współpracuję też z kolegą z Jastrzębia-Zdroju, który prowadzi biuro podróży. Z jego grupami jeździmy do Pragi nietypowo, bo pociągiem z Czeskiego Cieszyna i wszystkim się to bardzo podoba.
Gdy polscy turyści przyjeżdżają do Cieszyna, żelaznym punktem jest wizyta w Czeskim Cieszynie. Odwrotnie to nie działa. Dlaczego?
– Przede wszystkim nigdy nie słyszałem o czeskiej, krajoznawczej wycieczce autokarowej do Cieszyna. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że przeciętny Czech odwiedza Polskę jako ostatniego sąsiada. Standardowe wycieczki nad Wisłę nie polegają więc na tym, że jeździ się w Beskidy, natomiast zwiedza największe polskie atrakcje, czyli na przykład Kraków i Wieliczkę, albo jedzie nad Bałtyk. Ostatnio modne stają się też termy na Podhalu, więc zaproponowałem jednemu z czeskich touroperatorów objazdówkę po mniej znanych, a ciekawych miejscach w Małopolsce. Tyle że na taką podróż decydują się „rodzynki”.
Teraz jednak nastał czas koronawirsua. Dla turystyki to katastrofa...
– Niestety jesteśmy jedną z nielicznych branż, którą epidemia całkowicie sparaliżowała. I ma to poważne konsekwencje. W Beskidach kryzys łagodzi fakt, że wielu przewodników oprowadza turystów z zamiłowania, natomiast utrzymuje się z czego innego. Są jednak ludzie tacy jak ja, dla których przewodnictwo jest pracą na pełen etat. Ci mają zdecydowanie gorzej. Wiem na przykład, że w Wiśle żyje małżeństwo, które utrzymywało się wyłącznie z oprowadzania grup turystów. Znam też czeskie biuro podróży, które od lat organizowało wybitnie szkolne wyjazdy do Anglii i teraz musi się mierzyć nie tylko z koronawirusem, ale i brexitem.
Jakie są strategie przetrwania?
– Nie pytam kolegów, co u nich słychać, bo wielu z nas ma dziś życiowego „doła”. Ja na przykład odcinam się od informacji ze świata, a wolny czas poświęcam nauce języka włoskiego. Prywatnie jestem zaś na urlopie wychowawczym. Opiekuję się dziećmi i teraz to jest moja praca.
Sądzi pan, że latem turystyka zostanie „odmrożona”?
– Myślę, że lepiej niczego nie prorokować, bo gdy za kilka miesięcy przeczytamy tę rozmowę, pewnie się uśmiechniemy. Po prostu trzeba się pogodzić z faktem, że nic nie wiemy. W zeszłym roku mój zawodowy grafik stanął na głowie, ale latem zdołałem poprowadzić kilka wycieczek. Nie wiem jednak, czy teraz też tak będzie. Nie da się przewidzieć, czy państwa będą się dalej zamykać, czy może gospodarkę będzie trzeba otworzyć. Poza tym, jaki efekt przyniosą szczepienia?
A czy pilotuje pan grupy zaolziańskich turystów?
– Chętnie bym to robił, problem jednak w specyfice mej pracy. Ja już we wrześniu i październiku wiem z reguły, co będę robił latem kolejnego roku i już wtedy mam zapełniony grafik. Tymczasem Zaolziacy dzwonią do mnie zazwyczaj na tydzień czy dwa przed wycieczką, gdy z reguły mam już inne zobowiązania. Wolne terminy miewam za to poza sezonem, ale wówczas staram się poświęcać czas rodzinie.