sobota, 20 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Agnieszki, Amalii, Czecha| CZ: Marcela
Glos Live
/
Nahoru

Jan Czudek dla „Głosu": Zbliża się wielka transformacja  | 28.05.2023

Czterdzieści lat pracy w Hucie Trzynieckiej, z tego jedenaście na fotelu dyrektora. Jan Czudek w rozmowie z „Głosem” nie tylko podsumowuje swoje bogate życie zawodowe, ale kreśli też możliwe scenariusze dla nowej rzeczywistości w hutnictwie. – Mój następca Roman Heide będzie musiał zmierzyć się z odważnymi wyzwaniami. „Green Deal” (Europejski Zielony Ład) to nie chimera, ale brutalna rzeczywistość” – mówi były już dyrektor Huty.

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 30 s
Jan Czudek w Werk Arenie, która jest chlubą Trzyńca. Fot. JANUSZ BITTMAR
Hutę Trzyniecką poznał pan od podszewki, zaczynając przygodę z „Werkiem” od zwykłego, robotniczego stanowiska…
– Na początku lat 80. ubiegłego wieku rozpocząłem pracę w hucie w wydziale pomiaru i regulacji, przerwaną na rok z powodu obowiązkowej służby wojskowej. Po powrocie z wojska zaczęła się już moja właściwa przygoda z hutą. Na początek trafiłem do centrali telefonicznej. Byłem świeżo po studiach na wydziale telekomunikacji w Brnie, dlatego ta centrala była na starcie prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Trzeba było dobrze znać tajniki elektrotechniki, przy okazji naprawić drobne usterki. Dziś chyba już mało kto potrafi sobie wyobrazić klasyczną centralę telefoniczną z analogowymi przyrządami. Obecnie praktycznie wszystko obsługują dwa komputery. Na centrali zostałem raptem dwa tygodnie, bo nadarzyła się okazja, by spróbować sił w stalowni tlenowo-konwertorowej, która w tym czasie ruszyła na całego. Wprawdzie wciąż podlegałem wydziałowi pomiaru i regulacji, ale już w stalowni.  
Jak się zmieniła huta i postrzeganie pracy w tym przedsiębiorstwie na przestrzeni 40 lat?
– Wszystkie technologie poszły bardzo do przodu. Zmieniły się radykalnie też całe procesy sprzedaży. W czasach komuny istniała wyłącznie centralna sprzedaż i centralne zarządzanie. Nie trzeba było więc szukać klientów, bo o wszystkim decydowały władze polityczne. Portfolio produktów było ustawione pod dyktando bloku wschodniego i rozwoju gospodarki socjalistycznej, w dużej mierze nastawionej na politykę zbrojeniową. Kluczowymi produktami w tamtych czasach były stal zbrojeniowa, stal konstrukcyjna, cały przemysł zbrojeniowy zależał więc od dobrej kondycji hutnictwa w krajach RWPG (Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej – przyp. autor).  
W świetle toczącej się wojny na Ukrainie brzmi niepokojąco znajomo…
– Tak, niestety historia lubi się powtarzać. Technologie na przestrzeni lat zmieniły się jednak bardzo, to już zupełnie inna bajka. Obecnie w portfolio hutniczym ważną rolę odgrywają produkty nastawione na transport kolejowy. Chodzi o tory kolejowe, koła do pociągów itp. To strategiczne sprawy dla każdego kraju.  Huta Trzyniecka nie skupia uwagi tylko na sobie. Po przemianach ustrojowych doszło do kilku znaczących fuzji w regionie i za granicą.
Nie wszyscy czytelnicy chyba wiedzą, że obecnie zarządzacie m.in. ważną fabryką na Węgrzech. Które wasze akwizycje były i są kluczowe?
– Nigdy nie podejmowaliśmy pochopnych decyzji. Wszystko było dobrze przemyślane. Tak było na przykład z pozyskaniem Walcowni Rur w Ostrawie, walcowni blachy w ramach Huty i Druciarni Bogumin, Hanackiej Huty w Prościejowie, fabryki śrub w Kyjowie na Morawach. Skądinąd na Morawach naszych „córek” jest więcej, bo w Uherskim Hradziszczu posiadamy ciągarnię drutu, w okolicach Uherskiego Brodu z kolei fabrykę do produkcji aluminiowych części wykorzystywanych w przemyśle samochodowym. Doszło też do fuzji z Kuźnią VIVA w Zlinie.  
A Polska?
– W 2010 roku kupiliśmy w Radomsku ciągarnię drutu, ale w mniejszej skali niż w ramach Huty i Druciarni Bogumin. Produkcja skupia się na siatkach do ogrodzeń budowanych w lasach a służących do zatrzymywania migrujących zwierząt. Wspominał pan o Węgrzech i faktycznie, mamy tam fabrykę do produkcji specjalnych drutów do konstrukcji betonowych. Liny po naciągnięciu na specjalnym urządzeniu zostają zabetonowane, a wszystko po to, żeby osiągnąć większą wytrzymałość.  
Po 11 latach na stanowisku szefa huty przekazał pan pałeczkę następcy. Nie będzie brakowało panu tej pracy, bo to kawał życia i podejrzewam, że również pasji?
– Wszystko się zaczyna i kończy. Zbliża się wielka transformacja huty podyktowana „zielonymi” restrykcjami. Mój następca Roman Heide będzie musiał zmierzyć się z odważnymi wyzwaniami. Zielona ideologia zwana „Green Deal” to nie chimera, ale brutalna rzeczywistość. Ważne, żeby tymi sprawami pokierował ktoś nowy, bo to nie projekty na rok czy dwa, ale na kilkanaście następnych lat. Powstanie fabryka nowej generacji, tak jak chcą tego władze unijne w Brukseli. Nam nie pozostaje nic innego, jak dostosować się do tych reguł gry. Dotychczasowe technologie ulegną modyfikacjom, by stały się bardziej ekologiczne i miały mniejsze energetyczne zapotrzebowanie. W uproszczeniu energia bez paliw fosylnych i z jak najmniejszą ilością dwutlenku węgla. 
Ten proces przecież już trwa od dawna. Rozumiem, że na mniejszą skalę, niż planują „architekci" „Green Deal”?
– Zgadza się, obniżanie produkcji dwutlenku węgla, nacisk na ekologię, to wszystko w naszej hucie chleb powszedni. W ostatnich dwudziestu latach obniżyliśmy swój ślad emisji CO2 o dwadzieścia procent, ale do roku 2030 chcemy zmierzyć się z wyższą poprzeczką – obniżyć emisję dwutlenku węgla do 55 procent. Sęk w tym, że pomysły unijne są do zrealizowania wyłącznie kosztem produkcji, a dokładnie mówiąc, koszty produkcji będą o wiele wyższe. Co z tego wynika? Czy tego chcemy, czy nie, dojdzie do obniżenia stopy życiowej zwykłego zjadacza chleba. Już teraz widzimy, że koszty życia znacznie wzrosły. Wiele osób zwala winę za taki stan rzeczy na wojnę na Ukrainie, ale to błędne rozumowanie. Wojna oczywiście jest wielkim złem, ale nie ma wpływu na ceny energii. Europa sama strzeliła sobie samobója.  
Waszym celem jest wskoczyć do tego rozpędzonego pociągu i nie przewrócić się na pierwszym zakręcie?
– Musimy respektować warunki, które dyktuje Europa. Jesteśmy członkami Unii Europejskiej, to niekwestionowana wartość dodana, ale zarazem wielka niepewność co do kierunku, jaki w przyszłości obierze nasz Stary Kontynent. Jeżeli bowiem do ostrych warunków „zielonej” polityki nie przystąpi też reszta świata, zwłaszcza najbardziej zaludnione obszary Azji, to z zielonej wizji powstaną czarne chmury, a Europa nie sprzeda w przyszłości ani jednego gwoździa. Mam nadzieję, że do czegoś takiego nie dojdzie. Produkcja stali ma wciąż tendencję wzrastającą. Obecnie w skali roku produkuje się na świecie 1,8 miliarda ton stali, w 2050 mają to być 3 miliardy. Bez stali świat przestanie istnieć. W wielu branżach można ją wprawdzie zastąpić innymi produktami, ale z tworzywa sztucznego jeszcze nikt nie zmajstrował szyn kolejowych i pewnie nigdy tego nie zrobi. To samo dotyczy przemysłu samochodowego, gdzie plastik, owszem, jest obecny, ale stal wciąż ma kluczowe znaczenie.
Skoro już zahaczyliśmy o przemysł samochodowy, to w jednym z klubowych podcastów hokejowych Stalowników podróżuje pan po Trzyńcu samochodem z napędem elektrycznym. Czy jest pan w stanie uwierzyć, że to może w przyszłości działać bez usterek?
– Ma to pewien potencjał. Samochód elektryczny nie zastąpi jednak standardu, do jakiego przywykliśmy. Na duże odległości na razie jest raczej kulą u nogi. Druga sprawa, jeśli nasz kraj produkuje teraz ok. 80 terawatów energii elektrycznej w skali roku, a z tego 10 eksportuje, to gdybyśmy chcieli wszystkie samochody zelektryfikować, to potrzebowalibyśmy do tego nie 80, ale 150 terawatów. A my w międzyczasie słyszymy o zamykaniu klasycznych elektrowni. W naszym kraju po prostu nie ma warunków do tego, żeby z wiatru i słońca wyprodukować takie ilości energii. Trzeba mieć ponadto ogromne magazyny na czas, kiedy trwa produkcja i na czas, kiedy nie będzie wiatru ani odpowiedniego słońca. I trzeci aspekt: na osiedlu można z okna wyrzucić jeden, dwa kable i ładować samochód, ale po trzecim wylecą wszystkie bezpieczniki. Niewykluczone jednak, że w przyszłości baterie otrzymają zupełnie inne, rewolucyjne właściwości, a stacje ładowania samochodów będą dosłownie wszędzie.  
Przejdźmy z dystopii do sportu. W kwietniu Stalownicy Trzyniec sięgnęli po piąty mistrzowski tytuł w ekstralidze. Czy był on zarazem najtrudniejszym do zdobycia?
– Każdy mecz w dotychczasowych finałach był bardzo trudny. Pamiętam, że w historycznym 2011 roku po trzech finałowych starciach z Witkowicami prowadziliśmy 3:0, ale czwarty pojedynek z meczbolem na kijach odbył się w Witkowicach. W ostatniej minucie gracze chyba zapragnęli zagrać jeszcze u siebie i nie trafili do pustej bramki. Teraz też było mnóstwo emocji, bo również prowadziliśmy w serii z Hradcem Kralowej 3:0, by w końcu wygrać 4:2. Po sobotnim, trzecim wygranym spotkaniu, zjawiła się u mnie delegacja z „Werku” z pytaniem, czy w razie niedzielnego triumfu nie chciałbym zafundować pracownikom poniedziałkowego urlopu. Wybrnąłem z tego z podniesionym czołem, mówiąc, że na pewno będzie wolne po czwartym zwycięskim meczu i faktycznie tak było, po złoty medal sięgnęliśmy w piątek, a w sobotę był dzień wolny od pracy.  
Więcej wolnego czasu to szansa na napisanie kolejnej sztuki gwarowej. Czy z żoną szykujecie coś nowego dla naszych amatorskich teatrów na Zaolziu?
– Nie wykluczamy takiej ewentualności. Na pewno zostaniemy przy tematyce łatwej i przyjemnej, bo w obecnych trudnych czasach wszystkim potrzebna jest odrobina relaksu.  


Może Cię zainteresować.