Problem zaczyna się, kiedy dziecko dostaje "cyfrowy smoczek" w postaci smartfonu, tabletu czy nieograniczonej dostępności do komputera: to jest początek końca utraty relacji rodzica z dzieckiem – powiedział PAP Daniel Dziewit, psychoterapeuta i psycholog.
Często
mówi się o przemocy rodziców wobec dzieci, ale jest też druga
strona tego medalu. Jak często w swojej pracy spotyka się pan z
przemocą dzieci wobec rodziców?
To
spory problem, często przewija się w rozmowach z rodzicami.
Zauważam bardzo roszczeniowe podejście młodych do życia, ich
dużą, moim zdaniem rosnącą agresję, która przybiera formy nie
tylko werbalne. Ostatnia rozmowa dotyczyła 17-latka, który skopał
matkę za to, że budziła go rano do szkoły, a on skończył swoje
funkcjonowanie ok. czwartej nad ranem. Chłopak 80 proc. swojego
życia spędza w grze online, trwającej 24 godziny na dobę. Mama
nastolatka nie zgłosiła napaści na policję, co jest zresztą
normą wśród rodziców – starają się chronić dzieci przed
konsekwencjami.Kolejna
historia kilkunastolatka: pobił matkę i ojca za to, że wyłączyli
prąd w domu, chcąc odciąć syna od utonięcia w sieci. To częsty
wyraz rodzicielskiej desperacji – wykręcenie korków – żeby
przywołać potomstwo do rzeczywistości, gdyż wszelkie prośby,
próby perswazji, kończą się dzikimi awanturami. A ci młodzi
ludzie, siedząc przed monitorami, naprawdę toną, zawalają nie
tylko szkołę, ale całe swoje życie.
I
destabilizują życie rodzinne.
Tak
się dzieje, zwłaszcza, jeśli w domu jest młodsze rodzeństwo –
okazuje się, że nie matka czy ojciec mają decydujący głos, ale
to starszy brat czy siostra rządzą. Przyszedł do mnie po pomoc
starszy pan, ojciec rodziny, który chciał się poradzić, czy
spisując kontrakt z synem dotyczący zasad korzystania z internetu,
czasem nie naruszy jego praw, jako człowieka. A ten młody człowiek
urządził piekło rodzinie - był agresywny, obrażał matkę
najplugawszymi słowami, trzaskał drzwiami, szantażował rodziców
mówiąc, że jeśli mu nie ulegną, zrobi sobie krzywdę. Kiedy
próbowałem o tym z chłopakiem porozmawiać, oznajmił: "to wy
macie problem, a nie ja". Zero refleksji.
Pobicia,
o których pan mówił, były dotkliwe?
Nie
na tyle, żeby można je było ująć w klauzulę mówiącą o
uszkodzeniach ciała o skutkach trwających powyżej siedmiu dni.
Natomiast pozostawiły ślady na ciałach i duszy rodziców. Moim
zdaniem te działania miały na celu ich zastraszenie, co zresztą
przyniosło skutek, gdyż ci ludzie obawiają się podjąć radykalne
kroki. Boją się, że całkiem stracą kontakt z dziećmi, że prawo
może je skrzywdzić, wreszcie obawiają się tego, że ich sprzeciw
sprawi, iż sytuacja zacznie eskalować. Przykładem może być
dziesięciolatek grożący matce, która wyłączyła mu komputer, że
poderżnie sobie gardło. Mówiąc to trzymał nóż do filetowania
ryb przy swojej szyi. Innym razem usiadł na parapecie okna i
zagroził, że wyskoczy. Ustąpiła, jak zwykle.
Nie
mogę się oprzeć wrażeniu, że nie tylko te dzieci są zaburzone,
ale także ich rodzice.
Staram
się nie oceniać tych matek i ojców, staram się ich rozumieć, tak
po ludzku. Natomiast czasem moja percepcja wysiada. Jak w przypadku
szesnastolatki, uzależnionej od technologii cyfrowych,
samookaleczającej się, która trafiła na prywatną,
sześciotygodniową terapię. Na detoks cyfrowy, za grube pieniądze.
Psychoterapeuci pracowali z nią, wydawało się, że wszystko idzie
w dobrym kierunku, do momentu, kiedy mama przywiozła jej
elektroniczny zegarek z dostępem do internetu. Wówczas proces
naprawy legł w gruzach. Kiedy pytaliśmy matkę, dlaczego to
zrobiła, odpowiedziała, że chciała mieć kontakt z córką, która
obiecała, że nie będzie wchodzić na społecznościówki. Jedna i
druga kłamała.
Ludzie
dziś nie wyobrażają sobie, że można funkcjonować bez "bycia
w kontakcie".
To
wiara, jak w dogmat, że nie da się funkcjonować podczas procesu
terapeutycznego bez telefonu. Ale przecież telefon nie jest naszym
hipokampem ani naszą piątą kończyną – o czym jest przekonanych
wiele osób. Tak dzieciaki uzależnione od mediów społecznościowych,
jak i ich rodzice, obawiają się, że osoba, która w ramach detoksu
funkcjonuje offline, straci znajomych, znajdzie się na bocznicy i
już nie wróci do towarzystwa. To bzdura.
Może
rodzice – sami uzależnieni od sieci – chcą racjonalizować
swoje błędy, przysparzając tym samym cierpień dzieciom. Widziałam
na ulicy obrazek, który mnie zdołował: w spacerówce siedział
może dwuletni chłopczyk, w łapkach miał smartfon. Jego mama,
pchając wózek, gapiła się w ekran swojego telefonu.
To
się samo komentuje... Na szczęście są rodzice w wieku 40+, którzy
się otrząsają, otwierają oczy i zauważają: "okej,
mówiliście nam o nie stawianiu granic, o tym, że wszystko wolno,
że bezstresowe wychowanie jest najlepszą drogą do rozwoju młodego
człowieka, ale zrobiliście nas po prostu w konia". Mają rację
- jeżeli nie ma granic, lubimy robić to, co nam się podoba i
trudno nam się wpisywać w jakiekolwiek ramy.
Rodzice
tych przemocowych nastolatków nie szukają pomocy na policji, ale
szukają pomocy u psychologów. Co mówią te dzieciaki, jak się
tłumaczą?
Przepraszają,
że to było tylko chwilowe, że to wcale nie jest problem.
Bagatelizują, minimalizują, w ogóle nie chcą o tym rozmawiać.
Wypierają.
Kiedy
ten problem się zaczyna, jakie jest jego podłoże?
W
momencie, kiedy dziecko dostaje "cyfrowy smoczek" w postaci
smartfonu, tabletu czy nieograniczonej dostępności do komputera -
to początek końca utraty relacji z dzieckiem. Nierzadko
bezpowrotne, w pewnym momencie dzieciak wchodzi w fazę krytyczną,
gdzie nie ma już miejsca na psychoterapię, tylko pozostaje pole
działania dla psychiatry. Wiele, wieleset godzin spędzonych przed
monitorem, nie pozostaje bez wpływu na neurony i neuroprzekaźniki w
mózgu. Stąd wiele trudności w zapamiętywaniu, w przyswajaniu
treści, w nauce pisania, mówienia, czytania. Zauważyli to Szwedzi
i rezygnują z technologii cyfrowej stosowanej w edukacji na rzecz
zeszytów i książek. Świat cyfrowy, ciekawszy, bardziej kolorowy,
nieoceniający, niewymagający, wciąga. Jeśli w nim jest tak
dobrze, to dlaczego młody człowiek ma się męczyć w świecie
analogowym, nudniejszym i jeszcze żądającym od niego wysiłku?
Dorośli
odsuwają od siebie odpowiedzialność, tłumacząc się m.in. tym,
że nie rozumieją tamtego świata.
Nawet
w tym analogowym świecie dzieci mają mnóstwo praw. W
przeciwieństwie do dorosłych, którzy mają same obowiązki - muszą
zapewnić byt rodzinie. Nie biorą pod uwagę tego, że powinni
wychować dzieci w ten sposób, żeby i one mogły kiedyś realizować
swoje obowiązki. A jak coś złego z dzieciakiem się dzieje, to nie
szukają winy w sobie, tylko krążą po gabinetach psychoterapeutów,
przy czym kolejni są odrzucani przez dziecko, bo "nie ma tego
flow". To jest błędne koło, uzależnione dzieci manipulują
swoimi, także uzależnionymi, rodzicami.
Nawiązując
do tego dwulatka ze smartfonem: za kilka lat, gdy to dziecko będzie
już całkiem uzależnione, jego matka będzie starała się oderwać
synka od tego narzędzia. A on nie będzie rozumiał, dlaczego jego
mamusia, która do tej pory na wszystko się zgadzała, nagle chce go
wyrwać z jego ukochanego świata. Bo ten chłopczyk, proszę mi
wybaczyć przenośnię, nie jest już człowiekiem, on stał się
"smartfonem", nie może bez niego żyć.
Ma
pan pomysł, w jaki sposób rozwiązać ten problem?
Warto
ograniczyć korzystanie z technologii cyfrowych dla dzieci. Np. w
Wielkiej Brytanii te ograniczenia wejdą w życie jesienią. Badania
NASK robią dobrą robotę, bo pokazują, w jaki sposób te
"przegięcia" cyfrowe wpływają na całe społeczeństwo.
Zaburzenia, problemy psychiczne – to nie tylko koszt dziś dla
NFZ-u, ale także dla przyszłości naszej gospodarki. Nie wiem, czy
to dobrze zabrzmi, ale Chińczycy, którzy tworzą najwięcej
problematycznych treści w infosferze, zauważyli, że uzależnienie
od sieci jest problem społecznym numer jeden i "stają na
uszach", żeby detoksykować od tego zagrożenia swoją
młodzież.