piątek, 26 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Marii, Marzeny, Ryszarda| CZ: Oto
Glos Live
/
Nahoru

Chcemy być telewizją dobrych wieści | 10.10.2020

Takie spotkania pozostają w pamięci na długo. Kto regularnie ogląda programy telewizji NOE, której siedziba mieści się w centrum Ostrawy, nieopodal mostu Sikory, na pewno kojarzy głównodowodzącego prawie 90-osobowym sztabem, ks. Leoša Ryškę.

Ten tekst przeczytasz za 9 min. 45 s
Ks. Leoš Ryška w newsroomie TV NOE. Fot. JANUSZ BITTMAR

Jeśli zaś jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się bliżej z pozytywnym przesłaniem zawartym w jej codziennej ramówce, zapraszam do lektury wywiadu, w którym medialne kwestie były pretekstem do znacznie głębszych zwierzeń.

Nie ukrywam, że jestem pod wrażeniem tego, co udało wam się wybudować na przestrzeni czternastu lat. Proszę na początek krótko przybliżyć czytelnikom „Głosu” genezę powstania telewizji NOE.

– Wystartowaliśmy 10 maja 2006 roku, a więc w przyszłym roku będziemy świętowali 15-lecie. Tak na dobrą sprawę, moja i przyjaciół przygoda z telewizją rozpoczęła się jednak znacznie wcześniej, bo pierwsze dokumenty kręciliśmy już w latach 90. dla Czeskiej Telewizji. Warsztatu uczyliśmy się m.in. w Zlinie na tamtejszej „filmówce”. Ten nasz zapał filmowy zresztą uratował przed zburzeniem budynek, w którym obecnie przeprowadza pan ze mną wywiad, czyli siedzibę TV NOE. Był on przeznaczony do rozbiórki, ale cudem udało nam się go uratować i to dosłownie na trzy dni przed przyjazdem spychaczy. Tu miało być ściernisko, ale powstało piękne, nowoczesne duchowe centrum, z którego nadajemy programy 24 godziny na dobę. Wiele osób kojarzy naszą telewizję wyłącznie z tematami religijnymi, ale to nie do końca tak jest. Chcemy być telewizją dobrych wieści, pozytywnego przesłania w trudnych czasach. Tym bardziej teraz, kiedy cały świat walczy z epidemią koronawirusa.

Głównym posłaniem ojca jest jednak duszpasterstwo. Pełni pan posługę w Herzmanicach, gdzie zresztą moim zdaniem znajduje się jeden z najpiękniejszych ogrodów parafialnych, jakie miałem okazję zwiedzić. Jak więc zrodziła się ta pasja filmowa, która doprowadziła ojca aż na fotel dyrektora TV NOE?

– Od zawsze byłem zafascynowany sztuką filmową, zaś w czasach studiów kapłańskich moje hobby zacząłem traktować znacznie poważniej. Zobaczyłem, sprawdziłem na własnej skórze, jaką moc posiada kamera i wiedziałem, że to moje kolejne przesłanie w życiu. Po aksamitnej rewolucji pojawiły się w dodatku nowe możliwości, których nie chciałem zaprzepaścić. Byliśmy wtedy młodzi, energiczni, cały świat stał przed nami otworem. Celowo stosuję tu liczbę mnogą, albowiem telewizję NOE budowałem wraz z innymi młodymi ludźmi, to nasze wspólne dzieło. Najpierw nadawaliśmy w ramach licencji uzyskanej od włoskiej telewizji Telepace, której do dziś jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc i z którą nadal współpracujemy, ale w końcu postanowiliśmy spróbować sił na własną rękę. I ciągniemy ten wózek załadowany pozytywną energią od czternastu lat. Tej telewizji nie byłoby zaś bez wiernych widzów. Jesteśmy organizacją non profit, funkcjonującą z pieniężnych darów od widzów. Mogę nawet zdradzić roczną sumę pieniędzy, jaka trafia na nasze konto i z której jest finansowana cała telewizja, włącznie z pracownikami. Obracamy się w granicach 60 milionów koron, a pieniądze napływają z całego świata, także z Polski. Polscy widzowie zresztą aktywnie uczestniczą w odbiorze naszych programów. Wysyłają listy, uczestniczą w telewizyjnych konkursach. Cieszę się z tego powodu, tym bardziej że w Polsce działa potężna firma o nazwie TV Trwam ojca Tadeusza Rydzyka.

Tadeusz Rydzyk wybudował w Polsce potężne imperium medialne w postaci telewizji Trwam i Radia Maryja, ale jednak z przekazem zupełnie innym, niż TV NOE. Czy od początku zakładał ojciec, że TV NOE działająca w Czechach będzie w pierwszym rzędzie telewizją jak najbardziej tolerancyjną, otwartą na różne poglądy, różne sposoby postrzegania świata?

– Tak, to podstawa, a dokładnie przesłanie naszej telewizji. Miałem okazję zobaczyć na żywo imperium Tadeusza Rydzyka i nie ukrywam, że jestem pod wrażeniem jego biznesowych talentów. Każdy medal ma jednak dwie strony. My nie zamykamy się we własnej skorupie. TV NOE jest członkiem dużej rodziny stacji z całego świata. W ramach papieskiej Rady ds. Mediów uczestniczymy w regularnych spotkaniach, na których wymieniamy się doświadczeniami. Jak już wspominałem na wstępie, nie chcemy być stacją religijną, ale stacją pozytywnych wiadomości. Nasza ramówka nie opiera się wyłącznie na nabożeństwach (notabene cotygodniowe bezpośrednie transmisje z papieskiej modlitwy „Anioł Pański” z Watykanu są naszą wizytówką i zarazem najdroższym programem), ale staramy się trafiać również do innych odbiorców. Oferujemy programy muzyczne dla młodzieży, wieczory jazzowe, koncerty na żywo, naszą chlubą są też programy podróżnicze, własne dokumenty z całego świata. Zapraszamy też do współpracy młodych twórców. W dzisiejszych czasach często film nakręcony dobrym smartfonem może się okazać prawdziwym majstersztykiem. Wystarczą pomysł i odwaga, żeby zwrócić się do nas o pomoc.

Jak mocno epidemia koronawirusa zachwiała koncepcją programu TV NOE?

– Zdobyliśmy wielu nowych widzów, którzy zabarykadowani wiosną w domach po prostu nie chcieli oglądać non stop programów i informacji dotyczących prawie wyłącznie tego, jak i w jakim tempie zmieniają się liczby zakażeń i zachorowań na koronawirusa. Chcemy, żeby ludzie nie czuli się osamotnieni i bezradni w tych trudnych czasach, w związku z czym jeszcze bardziej akcentujemy bezpośredni kontakt z widzami. Współpracujemy z organizacjami charytatywnymi, Diakonią Śląską, jesteśmy wszędzie tam, gdzie nas potrzebują.

Czy często wierni pytają, kiedy wreszcie cały ten chaos się skończy?

– Nigdy w przeszłości cały świat nie przeżywał tak potężnego, wspólnego strachu wywołanego jedną chorobą. Naukowcy nazwali ją COVID-19, zapisując ją dużymi literami, ale wirus, który jest za wszystko odpowiedzialny, jest strasznie malutki, mierzy zaledwie milionową część milimetra. I niestety wciąż mamy więcej pytań niż odpowiedzi, co wywołuje naturalny lęk przed nieznanym. Człowiek z natury jest egoistą, ale ta epidemia wielu ludziom otworzyła oczy. Nie zabieranie, a pomaganie jest w życiu najważniejsze. Zacząć pomagać możemy w najbliższym otoczeniu, choćby we własnej rodzinie. Ojcowie pracujący od marca zdalnie, w tzw. trybie home office, czas zaoszczędzony na podróżach do biura mogli przeznaczyć choćby na zabawy z własnymi dziećmi w domu. I z opowieści moich parafian wiem, że tak właśnie było w wielu przypadkach. A kto już musiał jeździć, tak jak chociażby ja do Pragi, gdzie mieści się filia naszej stacji, z pewnością zauważył, że autostrada D1 nigdy nie była tak pusta. Ludzie nauczyli się żyć teraźniejszością, przeżywać każdą chwilę tak, jak gdyby miała być ostatnią w życiu.

Z tego, co wiem, nie podróżuje ojciec wyłącznie z Ostrawy do Pragi. Podczas egzotycznych podróży odwiedził ojciec także takie miejsca, jak Uganda, Bangladesz czy Papua-Nowa Gwinea, gdzie często bywało niezbyt bezpiecznie. Czy te misje miały jakiś duchowy podtekst?

– Lubię przygody. Największą i najpiękniejszą przygodę przeżyłem w momencie, kiedy postanowiłem zostać księdzem. Duszpasterzem jestem od 31 lat i nigdy nie żałowałem tej decyzji. A wracając do pytania, tak, te misje miały duchowy charakter, bo zawsze były związane z chęcią niesienia innym pomocy w potrzebie. Wybieramy się ze sztabem tam, gdzie jesteśmy potrzebni, żeby nagłośnić konkretny problem. Tak było chociażby w przypadku podróży do Indii, w ramach projektu adopcji na odległość. Tam też m.in. poczułem prawdziwy strach, bo wybraliśmy się do niebezpiecznego regionu, w którym zdarzały się porwania dziennikarzy dla okupu. Wtedy ostatnią deską ratunku, kiedy już mierzono w nas z karabinów, okazał się miejscowy pastor, którego znał dowódca grupy napastników. Niezbyt wesoło było zresztą w wielu innych miejscach – w Malawi, najuboższym państwie świata, a także w Ugandzie, gdzie w bestialski sposób mogą cię zabić siedmioletni żołnierze… Z kolei w Papui-Nowej Gwinei zaprzyjaźniłem się z miejscowym polskim księdzem-misjonarzem. Godzinami prowadziliśmy rozmowy o życiu.

Na początku swej kapłańskiej posługi związał się ojciec z Karwiną, najbardziej polskim miastem na „dołach”. Jak ksiądz zapamiętał ten okres w życiu?

– To były piękne czasy. Zresztą mówi się, że pierwszy przystanek na kapłańskiej drodze pozostaje w pamięci na zawsze. Wprawdzie tylko sporadycznie odprawiałem nabożeństwa w języku polskim, bo od tego był nieodżałowany ksiądz Jochymek, ale sporo się nauczyłem. Może nie posługuję się literacką polszczyzną, ale w codziennych relacjach daję sobie nieźle radę. Pochodzę z Szonowa i w domu często włączaliśmy polską telewizję, bo po prostu w czasach komuny oferowała atrakcyjniejsze programy, aniżeli czeska. Często pytają mnie w Ostrawie, czy nie zazdroszczę Polakom pełnych kościołów. Odpowiadam, że to nie kwestia zazdrości, ale głębszy problem. Nie sądzę też, że pełny kościół w trakcie niedzielnego nabożeństwa jest automatycznie dowodem na dobre relacje z Bogiem. Wystarczy pomyśleć o trwającej od miesięcy epidemii, która całkowicie zmieniła także przyzwyczajenia osób wierzących. Okazało się, że piękna, przepełniona dobrocią i krzepiąca ducha może być również msza odprawiana przy pustych ławkach i docierająca do ludzi on-line w Internecie. Oczywiście nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu wzrokowego, ale w sytuacjach kryzysowych internetowe nabożeństwa zdały egzamin.

Rozmawiał: Janusz Bittmar



Może Cię zainteresować.