piątek, 26 kwietnia 2024
Imieniny: PL: Marii, Marzeny, Ryszarda| CZ: Oto
Glos Live
/
Nahoru

Miasto, które milczy, umiera | 22.02.2019

Z Davidem Witoszem można rozmawiać praktycznie na wszystkie tematy. Oczytany, otwarty, w swoim życiu nie wahał się wykonywać nawet trudnych zawodów typu pracownik służb komunalnych. Z wykształcenia geodeta, a od kilku tygodni wiceburmistrz centralnej dzielnicy Ostrawy – Morawskiej Ostrawy i Przywozu. W klimatycznej knajpie w pobliżu ulicy Stodolní tematy, które warto poruszyć w wywiadzie, spadają z nieba spontanicznie. Może dlatego, że z moim rozmówcą poznaliśmy się jeszcze przed rozpoczęciem przez niego kariery politycznej.

Ten tekst przeczytasz za 3 min.
David Witosz. Fot. Halina Sikora


Przyznam się, że nie przygotowywałem się jakoś specjalnie do tej rozmowy. Wiem, że lubisz luźne rozmowy z domieszką improwizacji, takie, jakie prowadziło się na przerwach w Polskim Gimnazjum w Karwinie.

– Fajnie, że zahaczyłeś od razu o wątek karwińskiego Polskiego Gimnazjum. Dla mnie były to wspaniałe lata, prawdziwa szkoła życia. Miałem przyjemność poznać jednego z najlepszych profesorów, legendarnego Jana Szarowskiego. Wszyscy mówili o nim „Radar”, a on wiedział o tym i wcale mu to nie przeszkadzało. Matematyka i fizyka w jego wykonaniu były prawdziwą sztuką. Do dziś towarzyszą mi jego słowa: „Davidzie, ty nie możesz myśleć w kategoriach robotnika, ty musisz myśleć jak inżynier”. Podobnie było zresztą w czasach nauki w polskiej podstawówce w Karwinie noszącej imię Gustawa Morcinka. Nauczyciele byli wymagający, zwłaszcza pani Emilia Owczarzy, ale mieli zrozumienie dla dziecięcej duszy. Przychodziła era pierwszych, prymitywnych komputerów. No i nas oczywiście najbardziej interesowały gry komputerowe. Potajemnie zakradaliśmy się po lekcjach do klasy komputerowej, żeby pograć.

Z wykształcenia jesteś geodetą. Czy zawsze marzyłeś o pracy w terenie, byle daleko od biurka, za którym notabene teraz siedzisz bardzo często?

– Lubię kontakt z ludźmi, a więc nawet obecna praca, jak to określiłeś, zza biurka, sprawia mi wiele frajdy. Zawód geodety nie był moim wyborem numer jeden w życiu. Po maturze, którą zdałem za drugim razem, bo nie zostałem dopuszczony do egzaminu z matematyki, wybrałem się do Pragi, aby studiować fizykę jądrową. Uczelnia różniła się od pozostałych o profilu technicznym pod jednym zasadniczym względem: matematykę trzeba było zrozumieć, a nie tylko wkuwać na pamięć. Jeśli ktoś lubi amerykański serial komediowy „Teoria wielkiego podrywu”, to główny bohater Sheldon Cooper w tej szkole czułby się jak u siebie w domu. Wykładowcy lubili powtarzać, że na jedynkę zasługuje tylko Bóg, na dwójkę grono profesorskie, a na trójkę najlepsi z nas. Fizykę wykładał tam docent Ivan Štoll. W mniemaniu wielu osób, włącznie ze mną, geniusz. Kiedyś padło pytanie, jak będzie wyglądał koniec świata, na co docent Štoll odpowiedział wymownie: „Nie wiemy dokładnie, jak powstał wszechświat, więc po co się przejmować końcem świata”. Na tej uczelni wytrzymałem tylko rok, ale uświadomiłem sobie, jak często szastamy w szkołach określeniem „geniusz”. Geniuszów z prawdziwego zdarzenia jest garstka. Szkoły lubią się chwalić genialnymi wychowankami, żeby się wypromować, ale to moim zdaniem błąd i przesada. Nawet jak człowiek wygrywa regularnie olimpiady, to nie powinien o sobie mówić w takich kategoriach. Po trzech latach spędzonych w Pradze wróciłem na Zaolzie i skończyłem geodezję w Wyższej Szkole Górniczej w Porubie.

Cały wywiad znajdziecie w weekendowym „Głosie”.



Może Cię zainteresować.