Brzmi to niewiarygodnie, lecz już w kwietniu 1945 roku,
jeszcze zanim Armia Czerwona zdobyła Berlin, w polskiej Komisji Centralnej
Związków Zawodowych powołano do życia wydział wczasów pracowniczych. W maju
Rząd Tymczasowy powierzył tejże komisji organizację wypoczynku „ludzi pracy na
ziemiach polskich”. Biorąc pod uwagę fakt, że podczas wojny spora część
obiektów turystycznych uległa zniszczeniu, było to zadanie niezwykle trudne, a
ośrodki, do których w pierwszych powojennych latach kierowano wczasowiczów, nie
należały – mówiąc delikatnie – do komfortowych. W najlepszym stanie były
obiekty poniemieckie w Sudetach, na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych. Pokaźną
bazę stworzono w Sopocie – sposobem typowym dla okresu stalinizmu. Miejska Rada
Narodowa po prostu przyjęła uchwałę, że ok. 200 domów zostanie zajętych na
ośrodki wypoczynkowe dla różnych instytucji, pomimo że wcześniej miały tam być
mieszkania.
Centralnie, propagandowo… i bez żony
Typowa dla epoki stalinizmu była centralizacja organizowania
wczasów. Wyłączność na organizowanie wypoczynku otrzymał Fundusz Wczasów
Pracowniczych (FWP). Centralizacja umożliwiała komunistycznym władzom
prowadzenie działań kulturalno-oświatowych, ale też polityczno-propagandowych,
również w czasie wolnym pracowników. Działania te były obowiązkiem „kaowców”,
czyli referentów kulturalno-oświatowych.
Nie każdy mógł wyjechać na wczasy, ale też nie każdy chciał,
pomimo że były one dofinansowane przez państwo.
„Wyjazdy na wczasy wcale jednak nie budziły entuzjazmu wśród
robotników Przed wojną wielu z nich w ogóle nie miało wolnego i nie wiedzieli,
jak z niego korzystać. Wstydzili się pokazać w towarzystwie innych grup
społecznych, nie wiedzieli, jak się zachować, nie mieli funduszy na porządne
ubranie, walizki i sprzęt turystyczny. W pierwszych latach po wojnie wakacyjne
wyjazdy nie były dla robotników powszechną potrzebą, nie traktowano ich jako
coś oczywistego”
– czytamy w książce
Problemem było też to, że w początkowym okresie małżonkowie
nie wyjeżdżali razem – chyba że oboje pracowali w jednym zakładzie. Fundusz
kierował na wczasy tylko pracowników poszczególnych przedsiębiorstw. Tak było
jeszcze w latach 60. Matki z dziećmi (głównie przodowniczki pracy) mogły
wypoczywać na turnusach specjalnie dla nich przeznaczonych.
Nie tylko zły stan bazy noclegowej i jej liche wyposażenie były
po wojnie problemem. W ośrodkach wczasowych serwowano często (i to także w
latach 70. oraz na początku 80.) liche, niezbyt smaczne posiłki. Dodatkowo do
wielu miejscowości był skomplikowany dojazd.
Pod koniec lat 50. Fundusz Wczasów Pracowniczych stracił
monopol na organizowanie wczasów. Zaczęły powstawać ośrodki wczasowe zakładów
pracy czy też branżowych związków zawodowych. Oferta się poszerzyła, rodziny
zaczęły jeździć razem.
Uczestnicy wczasów pracowniczych spędzali większość pobytu w
samym ośrodku i jego najbliższej okolicy. Znamienny jest fragment książki
Przylipiaka, w którym opisuje „wagonowe” wczasy pracowników kolei – już w
latach osiemdziesiątych: „Pamiętam, że jeżdżąc na plażę do Ustki, obserwowałem
wczasowiczów wylegujących się na leżakach przy wagonach stojących na bocznicy,
obok stacji PKP Ustka. W wagonach spali i wokół nich spędzali większość wolnego
czasu”.
Pod namiotem większy luz
Organizowano także wyjazdy za granicę, początkowo w bardzo
ograniczonej mierze, tylko dla przodowników pracy i zasłużonych pracowników. W
1950 roku na polskich wczasowiczów czekało 1000 miejsc w Czechosłowacji, 150 na
Węgrzech i zaledwie po 20 miejsc w Bułgarii i Rumunii.
W bardziej już otwartych latach 70. za granicę jeżdżono
przede wszystkim z biurem turystycznym Orbis. Pojawiały się nawet wycieczki na
Zachód, ale ceny były zaporowe. Ze źródeł zbadanych przez Przylipiaka wynika,
że na przykład na tygodniową wycieczkę do Paryża trzeba było wydać minimum trzy
miesięczne pensje.
Osoby niekorzystające ze zorganizowanego, dofinansowanego
przez państwo czy zakład pracy wypoczynku, często decydowały się na wakacje pod
namiotem. Pól namiotowych, a szczególnie campingów z zapleczem, było początkowo
bardzo mało, lecz ich liczba rosła, w 1980 roku liczba miejsc noclegowych przekroczyła
100 tys. Pomimo to była niewystarczająca.
„Najprościej więc było po prostu zajechać w las, nad jezioro
lub rzekę swoim zaporożcem z przyczepką albo maluchem z namiotem i rozbić się
na dziko lub na polu gospodarza” – pisze Przylipiak. Dodaje, że do 1977 roku
namiot można było rozbić wszędzie, poza parkami narodowymi i rezerwatami
przyrody. Sprzęt biwakowy był drogi, głównie namioty, jednak można było go
wypożyczyć w wypożyczalniach PTTK lub kupić do spółki z kilkoma innymi
rodzinami.
Namioty rozbite na terenie ośrodka rekreacyjnego. Rok 1965. Fot.
Narodowe Archiwum Cyfrowe
Powoli rozwijał się caravaning. Zaczęło się od „niewiadówek”
– jak potocznie nazywano polskie przyczepy campingowe produkowane w
Niewiadowie. Autor książki miał okazję wejść – współcześnie – do przyczepy N126
z lat 70. Opisał ją następująco: „W przyczepie jest tyle miejsca, ile w
4-osobowym namiocie z Legionowa, z którym z rodzicami wyjeżdżaliśmy na wakacje
na Kaszuby. Mogę się w niej wyprostować, tylko jak uchyli się szyberdach.
Niecałe dwa metry szerokości i niecałe cztery długości. Trudno tu mówić o komforcie”.
Oczywiście, jak to w czasach PRL bywało, ludzie nie
zadowalali się skromną ofertą rynkową. Kto miał złote rączki, sam sobie
montował przyczepy lub udoskonalał te z oficjalnej produkcji. W latach 70.
turystyka campingowa była bardzo popularna. Generalnie w tamtej dekadzie bardzo
się rozwinęła turystyka indywidualna. „Łączna liczba turystów indywidualnych w
połowie lat 70. wynosiła ok. 5 milionów rocznie, to więcej niż ogółem
skorzystało z wczasów zakładowych i organizowanych przez Fundusz Wczasów
Pracowniczych” – podaje autor książki.
Od Bałtyku po Tatry
Nie będzie z pewnością żadnym zaskoczeniem, że do
najpopularniejszych kurortów w PRL należały te górskie, nadmorskie oraz nad
jeziorami – tu prym wiodły Mazury. W Tatrach królowało Zakopane. Do połowy lat
50. było urokliwym miasteczkiem. Niestety później zaczęto budować brzydkie
piętrowe bloki mieszkalne i olbrzymie gmachy wczasowe zwane „parawanami Tatr”. „Największe
kontrowersje wzbudziła budowa luksusowego hotelu Kasprowy. By wznieść ten
obiekt (hucznie oddany do użytku 22 lipca 1974 roku), trzeba było wywłaszczyć
górali. Ogromny budynek przytłoczył swoją wielkością i zdominował krajobraz
okolicy, przesłaniając panoramę Gubałówki” – opisuje Przylipiak.
Sopot, będący przed wojną wytwornym i drogim kurortem, w
latach powojennych wciąż kusił dawnym splendorem. Jego popularność jeszcze
wzrosła, kiedy w 1961 roku zaczęto tam organizować cyklicznie Międzynarodowy
Festiwal Piosenki. Sopot „pachniał” wielkim światem: miał tor wyścigów konnych,
korty tenisowe oraz pierwszą w Polsce, otwartą na początku lat 70., dyskotekę.
Autor książki jeździł nad morze do Ustki, popularne były
Łeba, Mielno, swój urok miała Jurata. Chałupy na Półwyspie Helskim stały się
mekką naturystów. Dodatkowo rozsławiła je piosenka „Chałupy welcome to”
Zbigniewa Wodeckiego, puszczana często w radiowym „Lecie z radiem”. „Lato z radiem” to kolejny typowy element wakacji sprzed
kilkudziesięciu lat. Słuchano go i w górach, i nad morzem, w Polsce i poza jej
granicami. Ja jako nastolatka spędzałam wakacje z tą audycją w ogrodzie naszego
domu w Suchej Górnej.
Moje wczasy w PRL
Zorganizowany wypoczynek w Czechosłowacji lat odbywał się na
podobnych zasadach jak w PRL. Może tylko posiłki były wówczas smaczniejsze i
bogatsze niż w Polsce – a przynajmniej ja je tak zapamiętałam z wyjazdów
wakacyjnych z rodzicami w obu tych krajach. Mówię tu głównie o przełomie lat
70. i 80. ub. wieku.Okiem siedmioletniego dziecka zapamiętałam wypoczynek w
Wiśle, z perspektywy dziesięciolatki dwutygodniowe wczasy w Janowicach Wielkich
w Karkonoszach. Na jedne i drugie wyjechaliśmy dzięki kopalni, w której
zatrudniony był ojciec. Były to zwane wczasy wymienne z „bratnim” polskim
zakładem. Wczasy w Janowicach uznałam za najlepsze w moim dzieciństwie, głównie
dlatego, że poznałam tam grupkę fajnych rówieśników z Polski, z którymi
bawiliśmy się i psociliśmy w dużym ogrodzie ośrodka wypoczynkowego. Dla dziecka
właśnie to było najważniejsze – niesmaczne zupy mleczne na śniadanie, podroby
zamiast mięsa na obiad i złej jakości szklane filiżanki pękające po nalaniu do
nich wrzątku nie miały aż takiego znaczenia.