sobota, 3 maja 2025
Imieniny: PL: Jaropełka, Marii, Niny| CZ: Alexej
Glos Live
/
Nahoru

Pop Art 172 | 28.06.2015

Ten tekst przeczytasz za 10 min. 45 s
Hawierzowska formacja Kryštof nagrała najlepszą płytę w karierze. Fot. archiwum zespołu

Mówię stanowczo „NIE” wakacyjnym ogórkom w prasie. Wokół nas dzieje się tyle ciekawych rzeczy, że aż trudno się w tym wszystkim połapać bez straty seta.

 

Z masy muzycznych i filmowych wrażeń ostatnich dni wybrałem dwie pozycje warte bliższego poznania: chodzi o najnowszą, znakomitą płytę grupy Kryštof oraz nietuzinkowy, na długo pozostający w pamięci film „Turist" (Vyšší moc) szwedzkiego reżysera Rubena Oestlunda. Zapraszam też do tradycyjnej, subiektywnej „zajawki” najciekawszych koncertów festiwalu Colours of Ostrava (16-19. 7.).

 

MUZYCZNA RECENZJA

KRYŠTOF – Srdcebeat (2015)

Z tą płytą można dosłownie odlecieć w inny świat. „Srdcebeat” – najnowsze dzieło hawierzowskiej formacji Kryštof, jest albumem przemyślanym od pierwszej do ostatniej nuty. Richard Krajčo zresztą zawsze był perfekcjonistą. Czy to w legendarnym, nieistniejącym już klubie „Boomerang” na ul. Stodolní, gdzie zespół stawiał pierwsze nieśmiałe kroki i gdzie fanki zradości tańczyły na stołach do rytmu – wówczas jeszcze o wiele bardziej rockowego Kryštofa, czy też na pozapinanych na ostatni guzik koncertach. „Srdcebeat” jest pierwszą płytą Kryštofa, którą zaakceptowałem w całej okazałości. Na poprzednich albumach często przeszkadzały mi pretensjonalne momenty (chociażby kooperacja zTomášem Klusem), bądź też zbyt nachalna inspiracja twórczością Coldplay (której skądinąd Richard Krajčo wcale się nie wstydził). Wszystko wskazuje więc na to, że albo ja w końcu wydoroślałem i przestałem się czepiać głupot, albo wydoroślał Krajčo i jego koledzy z zespołu. Tak czy inaczej „Srdcebeat” robi piorunujące wrażenie. To album aranżacyjnie dopieszczony przez brytyjskich producentów, wyjątkowo udany w warstwie tekstowej i co najważniejsze – zaraźliwie przebojowy.

Na przestrzeni kilku ostatnich lat na palcach jednej dłoni można policzyć czeskie pop rockowe płyty, które obroniłyby się w całości. W dodatku w lekkim stylu, jak „Srdcebeat”, gdzie z każdym następnym utworem odkrywamy kolejną galaktykę. Gwarancją dobrego albumu od zawsze były dwa warunki: kolosalna depresja kompozytora albo wręcz odwrotnie – prawdziwa radość z życia. W przypadku Richarda Krajčy można mówić o drugiej przypadłości. Wokalista nie ukrywa, że w życiu prywatnym jest facetem spełnionym. To widać i słychać, chociażby w zamykającym krążek przepięknym utworze „Ty a já”. Takich pięknych, kameralnych momentów jest na płycie kilka. W przebój zamieni się z pewnością „Přiznání” – duet z wokalistką Lenny, a także ukryta pod numerem siódmym piosenka „Toužím”. Proszę jednak nie traktować albumu „Srdcebeat” w kategoriach wyspy dla zakochanych. Kryštof potrafi bowiem też nieźle dołożyć do pieca. „Invaze” jest efektownym połączeniem czeskiej i bałkańskiej melodyki. To tak, jakby Nohavica spotkał się w ostrawskiej knajpie „U Rady” z Richardem Krajčą i po paru wypitych browarach obaj zaprosili do stołu siedzącego nieśmiało w kącie Gorana Bregovica. Efekt jest oszałamiający. „Invaze” w dodatku z każdego zrobi prawdziwego Kozaka, do rytmu tego utworu nogi same bowiem zaczynają układać się do tańca. Pomysłów nie szczędzą muzycy również w innych miejscach „Srdcebeat”. Czy to w tytułowym utworze, chyba najbardziej typowym dla twórczości grupy Kryštof, czy w tanecznym temacie „Otázky”, gdzie Krajčo wzniósł się na wyżyny swoich wokalnych możliwości. Najlepszą, jak dla mnie, płytę w dyskografii grupy docenili też słuchacze – „Srdcebeat” sprzedaje się w sklepach jak świeże bułeczki. W przypadku zespołu Kryštof raczej nie można mówić o kryzysie przemysłu fonograficznego.

 

FILMOWA RECENZJA

TURIST (Francja, Szwecja, 2014)

W czeskich kinach film szwedzkiego reżysera Rubena Oestlunda nakręcony za francuskie pieniądze został przetłumaczony jako „Vyšší moc”. Jednak „Turist” bardziej oddaje nastrój, a także cel, za jakim podąża jeden z najbardziej utalentowanych skandynawskich reżyserów ostatnich lat. „Turist” to przede wszystkim mrożąca krew w żyłach psychoanaliza pewnego małżeństwa, które postanawia w Alpach spędzić krótki zimowy urlop. Małżonkowie zabierają do luksusowego hotelu w Alpach nie tylko dwójkę swoich dzieci, ale także nurtujące ich od dłuższego czasu pytania, na które przede wszystkim żona chciałaby znaleźć odpowiedzi. Głowa rodziny – biznesmen, który spędza z rodziną minimum wolnego czasu, potraktował tymczasem wypad w Alpy jako okazję, by poszusować na nartach, wieczorami zaś odrobić zaległości na swoim laptopie, a także w łóżku. Małżonka miała jednak zgoła odmienne plany. Ruben Oestlund nie nakręcił zwykłego, banalnego filmu o kryzysie małżeńskim. „Turist” urzeka genialnymi wręcz dialogami, a także nieprzewidywalną mieszanką dramatu i komedii. Taki gulasz potrafią ugotować tylko Czesi i Szwedzi. O ile przykładowo jednak Jan Hřebejk i jego naśladowcy utopili się na dobre w nudnych retro-komediach z zerowym przekazem artystycznym i moralnym, Ruben Oestlund wybrał zupełnie inną drogę. Tematy poruszane przez bohaterów jego najnowszego filmu wywołują wręcz ciarki na plecach. Lawinę wątpliwości, przechodzącą stopniowo w prawdziwą schizę, wywołała... lawina, która przestraszyła rodzinę podczas obiadu na tarasie hotelu. Nieczęsto też się zdarza, żeby w dorosłym kinie świetnie, w zasadzie na równi z głównymi aktorami, zagrały dzieci. „Turist”, pomimo absencji pierwszoplanowych fajerwerków, trzyma w napięciu do końca. Po części to zasługa pięknej, zimowej scenerii Alp Francuskich, na tle których nawet banalny wypad na narty wygląda jak scena z obrazów Claude´a Moneta. Jednak właściwym kluczem do artyzmu filmu „Turist” jest podjęta przez reżysera próba niełatwej analizy obyczajowości. Bo też „sposób zachowywania się zgodny z normami towarzyskimi i moralnymi” we współczesnym, wielowarstwowym życiu, z definicji skazany jest na porażkę. Warto dodać, iż najnowszy majstersztyk Rubena Oestlunda doczekał się w ubiegłym roku m.in. nagrody na festiwalu w Cannes. Francuzi zawsze kochali Freuda...

 

Colours of Ostrava 2015 – lista osobista

Już tylko trzy tygodnie pozostały do kolejnej edycji multikulturowego festiwalu Colours of Ostrava. W tym roku ponownie odwiedzą festiwal tłumy publiczności, a wśród nich również dwoje czytelników „Głosu Ludu”, do których uśmiechnęło się w ubiegłym tygodniu szczęście i którzy zdobyli dwa czterodniowe karnety upoważniające do korzystania z pełnej gamy festiwalowych kolorów. Dziś pora na tradycyjny, subiektywny przegląd najciekawszych koncertów, które szykują się na Coloursach.

SWANS (USA)

Mów głośniej, bo słabo słyszę – po koncercie legendy post rocka, amerykańskiej formacji Swans, tak będą się zwracał do żony i to bez żadnych wyrzutów sumienia. Swans należy do najgłośniejszych zespołów świata, na pewno ich koncert na Coloursach (drugi w historii festiwalu) będzie zaś najostrzejszym, najbardziej rockowym spektaklem w tegorocznym programie festiwalu. Co ciekawe, na koncert Swans szykuje się pokaźna grupa... polskich fanów hokejowego klubu HC Stalownicy Trzyniec, dla których muzyka tej amerykańskiej formacji jest jak balsam na skołatane dusze po przegranej Stalowników w finale z Litwinowem. Fanom Swans nie straszna bowiem nie tylko dogrywka w finale hokejowej ekstraligi, ale również gitarowa ściana, która w utworach ich ukochanej grupy potrafi obudzić nawet nieboszczyka.

AUGUSTINES (USA)

Europa zrobiła się ostatnio zniewieściała, w Stanach tymczasem muzyka rockowa przyciąga tłumy na stadiony, które mruczą z zadowolenia m.in. po fantastycznych występach nowej gwiazdy indie rocka, grupy Augustines. Rok temu Coloursy zawojowała formacja The National, w tym roku stawiam na Augustines. Zespół w swojej twórczości z powodzeniem łączy stadionowe refreny z ostrym, gitarowym brzmieniem w zasłonie psychodelii. Trochę to skomlikowane? Nie aż na tyle, żeby zgubić się w naprawdę ciekawej twórczości tego zespołu.

MARIKA (Polska)

Polską wokalistkę Marikę (Marta Kosakowska) znają wielbiciele dancehall na całym świecie. Paweł Kukiz mógłby jej pozazdrościć fanów, którzy w volkswagenach golfach śmigają w rytm jej skocznej muzyki nie tylko po polskich drogach. Taneczna fuzja reggae, soulu i funku robi wrażenie, podobnie jak sama Marika, która podczas swoich koncertów na całego wykorzystuje swój niewątpliwy seksappeal.

RUDIMENTAL (W. Brytania)

Debiut w RC zaliczy gwiazda R&B, brytyjska formacja Rudimental. Laureaci muzycznych nagród Brit Awards i Mobo Awards reprezentują na tegorocznych Coloursach młode trendy w światowej muzyce. W zeszłym roku formacja dosłownie zmiażdżyła kultowy festiwal Glastonbury, teraz spróbuje zdobyć również ostrawskie Coloursy. W Dolnych Witkowicach Rudimental pojawi się w towarzystwie znakomitego trębacza Marka Crowna. To jeszcze jeden argument, dla którego warto zaliczyć ten koncert. Będzie się działo!

ST. VINCENT (USA)

„Wizjonerka popu”, „nowa, dużo lepsza Madonna”, „David Bowie w pasującym biustonoszu”, to tylko niektóre przydomki, którymi można bez obaw poczęstować utalentowaną artystkę St. Vincent. Czwarta w karierze wokalistki płyta studyjna okrzyknięta została na łamach New Musical Express muzycznym wydarzeniem ubiegłego roku. Czy zasłużenie? Jeśli wziąć pod uwagę, że Madonna nie umie śpiewać, a David Bowie po zawale serca już chyba nie wróci do dawnej formy, St. Vincent zasłużenie przejęła pałeczkę ekstrawagancji w muzyce pop dla dorosłych. Pozycja obowiązkowa na tegorocznych Coloursach.

THE CINEMATIC ORCHESTRA (W. Brytania)

Muzyka filmowa to dla Brytyjczyków z formacji The Cinematic Orchestra sposób na chandrę. Rozbudowane, nastrojowe kompozycje zespołu na koncertach brzmią w dodatku często zupełnie inaczej, niż na płytach studyjnych. Uwielbiają występy na żywo, kontakt z publicznością, z kolei słuchacze kochają ich za metafizyczne piękno i harmonie rodem z nieodkrytej jeszcze przez statek Enterprise galaktyki świetlnej. Aż boję się pomyśleć, co zrobi ze mną muzyka tej grupy na tle industrialnej Ostrawy. Teleportacja stuka do drzwi?

 



Może Cię zainteresować.